Zły. Taki właśnie w tym momencie byłem.
Miałem
serdecznie dość całego świata jak i mojego beznadziejnego życia. Najchętniej
poszedł bym gdzieś, ostro się narąbać, ale nie zrobiłem tego. A to wszystko
przez tą głupią pracę, którą musiałem znaleźć. Wcale nie widziało mi się
tyranie za jakieś marne pieniądze, ale jakie miałem wyjście?
- Ekhm – usłyszałem
i wtedy przypomniałem sobie o idącej obok mnie Sophie.
Spojrzałem na
nią spod ukosa.
– Em… Ja… Chciałabym
cię przeprosić – zaczęła, głosem przepełnionym poczuciem winy. - Nie powinnam
była wciskać nosa w nie swoje sprawy i…
- Masz racje.
Nie powinnaś – odparłem twardo, nawet na nią nie spoglądając.
Denerwowało
mnie, że wciskała się w moje życie nieproszona. Nie potrzebowałem jej pomocy.
Jeśli chciała wesprzeć jakiegoś nieszczęśnika, któremu życie nie napisało
wesołego scenariusza, równie dobrze mogła przygarnąć żula z ulicy.
Westchnęła pod
nosem, ale zdawało się, że nie zamierza się tak łatwo poddać. A ja, mogłem się
tego spodziewać.
- Chciałam
tylko pomóc. Czy to źle?
- A czy zawsze
musisz wszystkim pomagać? Nie
przyszło ci do tej mądrej główki, że niektórzy mogą zwyczajnie nie chcieć
twojej pomocy? – Byłem zdenerwowany. I nie miałem zamiaru tego ukrywać.
Westchnęła,
zostawiając to pytanie bez odpowiedzi, co znaczyło tylko jedno. Miałem rację.
Zmrużyła oczy,
ale na jej twarzy gościła jedynie zawziętość.
- Właściwie
dlaczego twój tata tak bardzo chce znaleźć ci pracę? – spytała, ale nie słysząc
mojej odpowiedzi, mówiła dalej. – Rozumiem, że się o ciebie martwi i chce żebyś
stał się samodzielny, ale…
- Martwi? – parsknąłem
śmiechem pozbawionym wesołości. – Cukiereczku, mój kochany tata, jak go nazwałaś, dawno przestał się o mnie martwić. Zapewniam
cię, że bardziej martwi się o swoją reputację.
- Reputację? –
zdziwiła się.
- Tak. No,
pomyślmy. Cóż by to było, gdyby jego wyrodny synalek trafił do pudła?
Jej ciemne,
prawie czarne oczy otworzyły się szeroko na ułamek sekundy, a usta utworzyły
coś na kształt litery „o”. Cóż, mogłem się spodziewać, że taka odpowiedź ją
zadziwi i może jej się nawet nie spodobać, ale w tamtym momencie,
najzwyczajniej o to nie dbałem.
Stała bez
słowa, wpatrując się we mnie przenikliwym wzrokiem. Chyba myślała, że
żartowałem, ale swoją postawą dałem jej wyraźnie do zrozumienia, że nie jestem
nawet w nastroju na żarty.
Zrobiłem krok
w jej stronę, ale się cofnęła. Roześmiałem się nieco szyderczo.
- Co jest
kotku? Czyżbyś się rozczarowała? – Nie odpowiedziała, ale tym razem nie cofnęła
się, gdy do niej podszedłem. – Naprawdę sądziłaś, że jestem jednym z tych
dobrych chłopców, którzy po prostu mają problemy i się buntują?
Otworzyła
szerzej usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zaraz je zamknęła. Znów się
roześmiałem.
- Chyba cię
zaskoczyłem – bardziej stwierdziłem niż spytałem, a ona zmrużyła niebezpiecznie
oczy. Teraz była zła.
- Żartujesz
sobie ze mnie, tak? – spytała, zakładając ręce na biodrach.
Kąciki moich
ust powędrowały ku górze. Nachyliłem się nad nią, zostawiając między naszymi
twarzami kilka centymetrów przestrzeni.
- Ani trochę –
odparłem, wciąż się uśmiechając. Zadrżała. – Co jest, boisz się?
Soph, nic nie
mówiąc ruszyła dalej. Jej postawa świadczyła o tym, że jest na mnie zła, a
jednocześnie wciąż zaskoczona. Cóż, nie codziennie człowiek dowiaduje się, że
jego znajomy może w każdej chwili trafić do więzienia.
Ruszyłem za
nią zastanawiając się, co sobie o mnie teraz myśli. Zapewne chciała uciec jak
najdalej stąd, ale w takim razie, dlaczego jeszcze tego nie zrobiła?
Szliśmy tak w
ciszy dość długo, bo Soph najwidoczniej doszła już do siebie i znów rozglądała
się na boki z delikatnym uśmiechem, najwidoczniej ciesząc się każdą rzeczą, na
jaką spojrzała. Była naprawdę dziwna. Dosłownie kilkanaście minut temu
wyprowadziłem ją z równowagi do tego stopnia, że wcale nie zdziwiłbym się,
gdyby mnie uderzyła, a tymczasem teraz, znów szła uśmiechając się pod nosem.
- Zamierzasz
się jeszcze kiedyś do mnie odezwać? – spytałem, spoglądając na nią.
Uśmiech
zniknął z jej twarzy mimo, że nawet na mnie nie spojrzała.
- Nie sądzę. –
Ton jej głosu był obojętny i oziębły. Takiej Soph jeszcze nie znałem.
- A jednak to
robisz. Odzywasz się – zauważyłem sprytnie, doskonale zdając sobie sprawę, że
wyprowadzę ją tym z równowagi.
Zmrużyła oczy,
tym razem na mnie patrząc.
- Zawsze
musisz to robić? Tłumaczyć sobie wszystko na swój własny, chory sposób?
Wzruszyłem
ramionami.
- Taki już
jestem, kotku – odparłem, a ona przewróciła oczami. – Zresztą ty wcale nie
jesteś lepsza. Mała kłamczuszka.
Spojrzała na
mnie pytającym wzorkiem.
- Słucham? Co
masz na myśli? – Przystanęła i założyła ręce na piersiach.
Uśmiechnąłem
się nieznacznie, zadowolony, że udało mi się ją zaciekawić.
- Masz kupę
kasy, a jednak pracujesz. Jesteś dziana, więc po co to wszystko?
Teraz to ona
uśmiechnęła się ironicznie, zupełnie tak, jak ja.
- A od kiedy
to interesujesz się tym, co robią i dlaczego robią inni, co? – spytała
ironicznie, wywołując na mojej twarzy uśmiech.
Ta dziewczyna,
widocznie nie była do końca taka, na jaką wyglądała.
- No wiesz,
staram się być miły, żeby zobaczyć jak to jest być ciotą – odparłem, a ona
skinęła głową.
- Tak, to jest
właśnie ten Dylan, którego poznałam.
Ruszyła dalej,
a ja przez chwilę przyglądałem się jej odchodzącej sylwetce. Po kilku krokach
dogoniłem ją jednak, bez większego problemu.
- Niezależność
– powiedziała nagle, a ja spojrzałem na nią pytająco.
- Co?
- Pytałeś po
co to wszystko, więc odpowiadam. Chcę być niezależna, to wszystko. – Wzruszyła
ramionami.
- Niezależna
od kogo? To śmieszne – zauważyłem. Nie rozumiałem jej postawy. Była bogata, a i
tak pracowała. Gdybym ja miał tyle klasy co ona, pewnie tylko ciągle bym im
imprezował. Problem w tym, że nigdy nie miałem nawet połowy tego, co miała ona.
- Śmieszne?! –
zdenerwowała się. – Nie wiesz, jak to jest, być ciągle pod dyktando rodziców.
Mieć kupę pieniędzy i zawsze musieć mieć wszystko co najlepsze. Nie rozumiesz,
jak to jest być od nich zależną, w każdej dziedzinie życia! - Mrużyła oczy i
zaciskała ręce w pięści. Sophie Anderson po raz pierwszy wybuchła w mojej
obecności.
- Masz rację.
Nie wiem, jak to jest, być tak przeokropnie
bogatym – odparłem chłodno.
Soph
przygryzła wargę i spuściła wzrok na ułamek sekundy.
- Przepraszam.
Nie to miałam na myśli. – Ton jej głosu świadczył o tym, że było jej głupio.
- Dobrze wiem,
co miałaś na myśli. – Przyspieszyłem kroku, zostawiając ją trochę w tyle.
Dogoniła mnie
po chwili, oddychając ciężko, ale nie miałem zamiaru zwalniać. Wiedziałem, że
mi się przygląda i nie denerwowało mnie to, tylko do pewnego momentu.
- Dobra. Powiedz
o co ci chodzi. – Przystanąłem, spoglądając na nią.
Soph otworzyła
usta, ale zaraz je zamknęła. Jak gdyby wahała się, czy o coś zapytać.
- Ja… Tylko
zastanawiałam się… Co właściwie takiego zrobiłeś, że policja wisi ci na karku?
– Znów przygryzła wargę, zupełnie jakby to pytanie było niestosowne czy coś w
tym rodzaju.
Nie mogłem
powstrzymać uśmiechu, który pojawił się na mojej twarzy.
- A od kiedy
cię to interesuje? – spytałem zadziornie, a ona zamyśliła się na chwile.
- No wiesz,
staram się być matką Teresą z Kalkuty i pomagać wszystkim dookoła. Ah, no i
uważam, że jesteś wart uwagi i koniecznie chcę ci pomóc za wszelką cenę –
odparła bez zająknięcia.
- No tak, to
się może zgadzać – roześmiałem się, ale ona pozostała poważna.
Nie chciałem
opowiadać jej o wszystkim, co zdarzyło się w moim życiu, ale usta jakoś same
zaczęły wypowiadać słowa, zanim zdążyłem nawet zareagować.
- Brałem
udział we włamaniu do sklepu monopolowego. To było jakieś pół roku temu –
zacząłem, a ona słuchała w milczeniu. – Wszyscy byliśmy porządnie wstawieni,
ale nie było nam mało. Problem polegał na tym, że żadne z nas nie miało już
kasy. Musieliśmy się napić za wszelką cenę. Wybiliśmy szyby i włamaliśmy się do
sklepu. Policja zjawiła się po kilku minutach. Byłem tak pijany, że nie
zdążyłem uciec. Dostałem dwa lata w zawiasach. – Prychnąłem, przypominając
sobie całą rozprawę w sądzie. – Ale oni wszyscy chyba mnie nie docenili, bo już
kilka tygodni później były kolejne kradzieże i bójki. Do tego picie alkoholu i
wandalizm. Aż w końcu, ukradłem ten nieszczęsny samochód, który jak się
okazało, miał wadliwe hamulce. Rozwaliłem się o jedno z drzew. Nie miałem
szansy uciec przed policją, bo byłem uwięziony w tym cholernym samochodzie. Nie
wsadzili mnie do pudła tylko pod jednym warunkiem.
- Że
wyjedziesz z miasta? – spytała Sophie, a ja potaknąłem. – Więc dlaczego wiąż
się buntujesz? Przecież w każdej chwili wyrok może zostać wznowiony i
faktycznie trafisz do więzienia. Nie obchodzi cię to? – Była zdenerwowana
bardziej, niż sądziłem.
- Daj spokój.
Nie wsadzą mnie. Już tyle razy mi tym grozili i jakoś, jak do tej pory, nadal
jestem na wolności.
- Dylan, to
nie przelewki. Każdy ma ograniczoną ilość szans.
Parsknąłem
śmiechem.
- Przestań.
Mówisz jak mój ojciec – zauważyłem niechętnie.
- A nie pomyślałeś,
że może on ma rację? – spytała, a ja nie wytrzymałem.
- On nigdy nie
ma racji, zapamiętaj to sobie! – krzyknąłem, nie panując nad sobą. Soph
wzdrygnęła się, a mi zrobiło się głupio.
Westchnąłem
zły.
- Nie chce o
tym gadać, jasne? - spytałem już delikatniej.
- Dobrze –
odparła i oboje ruszyliśmy dalej w ciszy.
Po kilkunastu
minutach znaleźliśmy się pod sklepem zoologicznym, w którym jak się okazało,
pracowała brunetka. Nie miałem siły ani ochoty na jakiekolwiek dyskusje, więc
po prostu wszedłem za nią do środka. W środku pachniało psią karmną i innymi
zwierzęcymi specyfikami.
Przeszliśmy
przez korytarz z psich bud, obeszliśmy ścianę pełną akwariów z różnymi
rodzajami rybek, a na koniec minęliśmy półki z kuwetami oraz kasę, przy której stała
dziewczyna z chłopakiem. Jak się domyśliłem, byli to ekspedienci. Udaliśmy się
na zaplecze, gdzie Sophie zaprowadziła mnie do niewysokiej i raczej starszawej
kobiety, o nienaturalnie czarnych włosach i błękitnych oczach, która właśnie
zajmowała się rozpakowywaniem towaru.
- Dzień dobry,
pani Cutberry. – Soph posłała jej delikatny uśmiech, po czym wskazała na mnie.
– Mówiła pani, że potrzebny jest jeszcze jeden pracownik, więc przyprowadziłam
pani zainteresowanego.
Pani Cutberry
spojrzała na mnie niepewnie, mrużąc przy tym oczy w zakłopotaniu.
- Oh, tak cię
przepraszam, Sophio. Zapomniałam ci powiedzieć, że to już nieaktualne. –
Kobieta uśmiechnęła się przepraszająco w moją stronę.
- Nieaktualne?
Ale mówiła pani…
- Tak, wiem co
mówiłam. Sytuacja się zmieniła, bo mój syn postanowił jednak przyjąć moją
wcześniejszą propozycję i mi pomóc. Dodatkowy pracownik nie będzie nam już
potrzebny. Przykro mi. – Wzruszyła ramionami i zaczęła dalej rozpakowywać
dostawę.
- Ale…
- Daj spokój.
– Powstrzymałem Sophie, która zdawała się być zdenerwowana i najzwyczajniej w
świecie wyszedłem ze sklepu.
Usiadłem na
ławce, znajdującej się niedaleko i wyciągnąłem z kieszeni paczkę papierosów.
Wsadziłem jednego do ust i uprzednio go zapalając, pozwoliłem dymowi rozejść
się po moich płucach. Zamknąłem oczy delektując się tą chwilą samotności.
Nie byłem zły
ani zawiedziony, ale o dziwo, nieco rozdrażniony. Może po prostu miałem
nadzieję, że w końcu dostanę tę chorą pracę i będę miał spokój z
przewrażliwionym ojczulkiem, a może chodziło jednak o coś innego. Tego nie
wiedziałem. Jedyne, czego byłem w tym momencie pewien to to, że dym papierosowy
działał na mnie uspokajająco i znów, mogłem się chociaż na chwilę odprężyć.
W pewnym
momencie usłyszałem obok siebie czyjeś kroki i nie musiałem otwierać oczu, aby
domyślić się do kogo należą.
- I co, możemy
już wracać? – spytałem ironicznie i dopiero wtedy, otworzyłem oczy.
Sophie
pokręciła przecząco głową.
- Wszystko
załatwiłam. Ciągle możesz dostać tę pracę – oznajmiła pogodnie.
Wyrzuciłem
papierosa i spojrzałem na nią badawczo.
- Co masz na
myśli?
Uśmiechnęła
się cwanie.
- Jeśli
wejdziesz do środka, to sam się dowiesz – odparła, a ja uśmiechnąłem się
nieznacznie.
Wstałem z
ławki i ponownie ruszyłem za nią w stronę sklepu. Po raz kolejny, udaliśmy się
na zaplecze, gdzie tym razem, pani Cutberry powitała mnie z uśmiechem.
- Dylan, tak?
– spytała, a ja skinąłem głową. – Cieszę się, że mogę cię poznać. Sophie bardzo
zależało, żebym wzięła twoją kandydaturę pod uwagę, a że dziewczyna ma
intuicję, co do ludzi, musiałam się zgodzić.
Spojrzałem na
Sophie, która spuściła wzrok zawstydzona. Kąciki moich ust powędrowały ku
górze.
- Kandydaturę?
– zapytałem, nie bardzo rozumiejąc.
- No, tak. Nie
myślałeś chyba, że Sophie dobrowolnie zrzeknie się swojego miejsca, na twoją
korzyść – roześmiała się, ale ja nadal nic nie rozumiałem. – Jednak jej pomysł,
z małym castingiem był bardzo dobry, dlatego dzisiejszego dnia, będziecie ze
sobą rywalizować o tę posadę.
Spojrzałem na
brunetkę, ale ta usilnie unikała mojego wzroku.
- Rywalizować?
– powtórzyłem niepewnie.
- Tak,
rywalizować. Czy Sophia niczego ci nie mówiła? – spytała pani Cutberry, ale nie
dane było mi odpowiedzieć, bo zadzwonił telefon i kobieta odeszła, wcześniej
nas przepraszając.
Spojrzałem na
Sophie, ale ta, wciąż nie odważyła się na mnie spojrzeć.
- Ekhm –
odchrząknąłem znacząco, podchodząc bliżej niej. – Czy raczysz mi powiedzieć,
coś ty takiego wykombinowała?
Dziewczyna
wzruszyła ramionami, ale unikała mojego wzroku.
- No co? Masz
okazję dostać dobrą pracę, czy to źle?
Prychnąłem.
- Twoim
kosztem – dodałem za nią, ale nie odpowiedziała. – I myślisz, że się na to
zgodzę? – spytałem i dopiero wtedy, raczyła na mnie spojrzeć.
- Oh,
przestań. Niby od kiedy to przejmujesz się innymi, co? – Uniosła do góry brwi,
czekając na to, co odpowiem. Ale nie zdążyłem nic odpowiedzieć, bo pani
Cutberry wróciła uśmiechając się do nas z tym, nieco przesłodzonym, wyrazem
twarzy.
- Więc jak?
Gotowi do pracy? – spytała, zacierając ręce, a Sophie skinęła głową za nas
oboje. – Dobrze, więc. Sophio pokaż Dylanowi co i jak, dobrze?
Soph skinęła
po raz kolejny i zaprowadziła mnie do szatni dla pracowników.
Nie miałem
nawet czasu zastanowić się, dlaczego Soph robi to wszystko. Praca okazała się w
stu procentach pochłaniająca i nie było nawet mowy o odpoczynku, ale o dziwno,
podobało mi się to.
- Dzień dobry.
W czymś pani pomóc? – Podszedłem do pulchnej dziewczyny, która zastanawiała się
nad wyborem między różowym posłaniem dla psa, a ciemno-fioletowym, obszytym
różową koronką. Postanowiłem udawać, że wcale nie ma kilkunastu kilogramów
nadwagi i uśmiechnąłem się do niej, jak gdyby nigdy nic. Gdzieś słyszałem, że
miłe zachowanie wobec klientów to podstawa, więc czemu miałbym nie wypróbować
tej rady?
Dziewczyna
spojrzała na mnie i najwidoczniej wpadłem jej w oko, bo momentalnie ukazała
swoje białe, jak śnieg zęby.
- Cześć.
Szukam właśnie jakiegoś legowiska dla mojej suczki, ale nie potrafię się
zdecydować. Może mógłbyś mi pomóc? – spytała bez ogródek, a ja postanowiłem
pominąć fakt, że nie byłem z nią na ty.
- Oczywiście.
Jaka rasa?
- York –
odparła, nie przestając się uśmiechać.
Zaprowadziłem
ją do regału, z maleńkimi legowiskami i wskazałem na to, które wydawało mi się
dla niej najodpowiedniejsze. Całe różowe, z wstawkami o zwierzęcych wzorach
zdawało się idealnie pasować dla psa takiej dziewczyny, jak ona.
- Może coś
takiego? – zaproponowałem i niemalże dostrzegłem błysk w jej oczach.
- Jest piękne!
– pisnęła, a ja o mało co, nie złapałem się za uszy.
Zamiast tego
wymusiłem uśmiech i postanowiłem działać dalej.
- Mamy również
do zaoferowania, idealnie pasujące do tego wdzianko, wysadzane cyrkoniami. –
Podałem jej różowo-centkowane ubranko, które wyglądało tak, jakby ktoś na nie
zwymiotował, ale tak jak sądziłem, spodobało jej się.
- Oh, cudowne! – Zatrzepotała wesoło rzęsami,
a ja już wiedziałem, że niezależnie od tego, co jej wcisnę i tak to kupi.
Uśmiechnąłem
się uwodzicielsko, prowadząc ją dalej.
Wsadzałem
pieniądze do kasy, gdy ktoś zaszedł mnie od tyłu.
- Brawo Dylan!
Ta kobieta zapłaciła trzy razy tyle, co nasi stali klienci i zapowiedziała, że
jeszcze nie raz tu wróci. – Pani Cutberry zdawała się być jeszcze bardziej
uśmiechniętą, niż wcześniej, choć nie wiem jak, było to jeszcze w ogóle
możliwe. Poklepywała mnie po plecach, nie szczędząc pochwał. – Widać, że się
starasz, a to mnie cieszy. Kto wie, może faktycznie dostaniesz tę pracę? Jesteś
na dobrej drodze, trzymaj tak dalej! – Pochwaliła mnie jeszcze i odeszła.
Spojrzałem ponad
jej plecami, na klatki z królikami, które właśnie czyściła Sophie. Patrzyła w
moją stronę i byłem pewien, że słyszała moją rozmowę z szefową. Nie widziałem
jednak w jej zachowaniu nic, co świadczyłoby o zazdrości czy złości. Za to, jak
zwykle, gdy tylko nasze spojrzenia się spotkały, Soph zaczerwieniła się.
Zdawało się, że takiego obrotu sprawy się spodziewała i nawet była z niego
zadowolona.
Wpatrywaliśmy
się w siebie przez chwilę, po czym dziewczyna odwróciła wzrok speszona.
Patrzyłem jak czyści klatki, aby już po chwili obejrzeć się przez ramię i znów
na mnie spojrzeć. Kiedy zauważyła, że i ja na nią patrzę, znów uciekła
wzrokiem, po czym po prostu schowała się za pobliskimi regałami.
Uśmiechnąłem
się pod nosem i zabrałem za dokarmianie rybek.
Dobrze
zrobiłam. Byłam tego pewna i nawet w najmniejszym stopniu, nie żałowałam mojej
decyzji. Wiedziałam, że w ten sposób mu pomogłam i byłam z siebie dumna.
Pierwszy raz, od tak dawna, w końcu zrobiłam coś dla kogoś innego i nie liczyło
się dla mnie to, że ja sama na tym traciłam. Nie dbałam o to.
Przymknęłam na
chwilę oczy, delektując się wspaniałym wieczorem, panującym w naszym mieście.
Niebo było bezchmurne, ciemnoróżowe, wpadające już w granat. Kilka gwiazd
pojawiło się na nim tworząc nad moją głową, swojego rodzaju pelerynę.
Okryłam się
szczelniej swetrem i nieco przyspieszyłam kroku. Cieszyłam się, że Dylan musiał
zostać dłużej w pracy. Całe szczęście, pani Cutberry postanowiła jeszcze
dzisiaj spisać z nim nową umowę i wyjaśnić wszystkie zasady. W ten sposób, nie
byłam narażona na jego towarzystwo i nieprzyjemną rozmowę, na którą i tak,
miałam być w najbliższej przyszłości skazana. Wiedziałam, że takowa nadejdzie od
razu, gdy dostrzegłam wyraz jego twarzy zaraz po tym, jak kobieta ogłosiła
wynik naszego małego castingu. Nie dziwne zresztą, że był zdziwiony. Pewnie
sądził, że to ja zostanę na dawnym stanowisku, ale przecież nie mógł wiedzieć,
że przez cały dzień starałam się jak tylko mogłam, aby to właśnie on wygrał.
Wszystkie rzeczy, które robiłam, przypisywałam jemu, a swoje obowiązki
wykonywałam najgorzej, jak tylko mogłam. Chciałam, żeby wygrał. Chciałam, że
spróbował zbudować wszystko od nowa, niezależnie od ceny, którą to ja miałam
ponieść. I może miał rację. Byłam ta dobrą
ciocią, zawsze skorą do pomocy. Ale to właśnie dzięki mnie, miał pracę i
ryzyko jego aresztowania, choć trochę się zmniejszyło.
Przyspieszyłam
jeszcze bardziej. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w ciepłym łóżko, bo bądź
co bądź, ten dzień należał do wyczerpujących.
- Hej,
poczekaj! – Usłyszałam nagle za sobą i gwałtownie się odwróciłam.
Wstrzymałam
oddech, widząc biegnącego w moją stronę Dylana.
- Co ty tu
robisz? – spytałam, chociaż doskonale znałam odpowiedź na to pytanie.
Nerwowo
poprawiłam torbę na ramieniu podczas gdy Dylan, łapał łapczywie powietrze.
Musiał gonić mnie spory kawał drogi, co wcale mnie nie ucieszyło.
- Musimy
pogadać – oznajmił, między jednym wdechem, a drugim.
Ziewnęłam
teatralnie, chcąc dać mu do zrozumienia, że to nienajlepszy moment.
- Teraz?
Jestem już zmęczona. – Chciałam odejść, ale złapał mnie za łokieć i ponownie
odwrócił w swoją stronę.
- Dlaczego to
zrobiłaś? – spytał, przyglądając mi się badawczo.
- Ale co?
- Nie udawaj
głupiej. – Zdenerwował się. – Dlaczego zrzekłaś się tej pracy dla mnie?
Wyjęłam rękę z
jego uścisku i poprawiłam grzywkę, która opadła mi na oczy.
- Niczego się
nie zrzekłam – zaprzeczyłam hardo. – Wygrałeś. Byłeś lepszy ode mnie więc
zasłużenie dostałeś tę pracę. Gratu…
- Przestać się
zgrywać! – Przerwał mi. – Oboje dobrze wiemy, że robiłaś wszystko, aby to
ciebie wywaliła. Dlaczego?
Wiedziałam, że
nie ma sensu dłużej zaprzeczać, więc zastanowiłam się nad odpowiedzią.
Właściwie, dlaczego to zrobiłam?
- Chciałam ci
pomóc – odparłam, a on przewrócił oczami. – Nie wierzysz?
- Wierzę.
Oczywiście, że wierzę. Ty zawsze wszystkim
pomagasz. Ale dlaczego pomyślałaś, że akurat mnie, potrzebna jest twoja pomoc?
Nie prosiłem cię o to. – Nie wiedziałam dlaczego był zdenerwowany. Powinien się
cieszyć, a tymczasem wyglądał tak, jakby chciał na mnie nawrzeszczeć i
ostatkiem sił hamował się, aby tego nie zrobić.
- Dlaczego się
złościsz? – Zbulwersowałam się. – Jeśli tak bardzo nie pasuje ci ta praca, to
przecież możesz ją rzucić. Olać. Jak wszystko, na swojej drodze.
Złość na jego
twarzy przerodziła się w ten typowy dla niego, uśmieszek.
- Nie mógłbym
tego zrobić, skoro tak się natrudziłaś, aby stracić tę pracę – odparł drwiąco.
– Dobranoc, Soph. – Uśmiechnął się ironicznie i odwrócił się, by odejść.
Byłam zbyt
zmęczona i bezsilna, aby znaleźć jakąś odpowiedź, więc po prostu ruszyłam w
stronę domu, myśląc tylko o ciepłym łóżku.
***
Całkiem, całkiem. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz