Od samego rana chodziłam rozkojarzona i
zamyślona, a wszystko co działo się wokół mnie jakby w ogóle nie dotyczyło
mojej osoby. Wszelkie czynności wykonywałam mechanicznie, jakby moje ciało samo
wiedziało co robić, a umysł zajęty był całkiem czymś innym. Kilka razy zrobiłam
coś całkiem głupiego, jak na przykład zaniesienie sałatki jarzynowej do łazienki
zamiast do ogrodu, ale jakoś nie przywiązywałam do tego większej uwagi.
- Sophie.
Sophie, mówię do ciebie po raz dziesiąty. – Matka skarciła mnie surowym
spojrzeniem, tak dla niej charakterystycznym.
Odwróciłam się
w jej stronę potrząsając głową.
- Nadal nie
jesteś gotowa? – spytała nieco podirytowanym tonem, przewracając jednocześnie
oczami i opierając dłonie na biodrach.
Przyjrzałam
się jej uważnie. Długie, kręcone i kruczoczarne włosy spływały luźno na jej
ramiona i plecy, a idealny i wyrazisty makijaż dodawał jej uroku. Ubrana była w
kremową suknię z atłasu, sięgającą trochę poniżej kolan i odsłaniającą jej smukłe,
opalone plecy i ramiona. Cienki pasek wysadzany cyrkoniami odcinał sukienkę od
biustem, idealnie podkreślając wypracowaną na siłowni sylwetkę mojej matki. W
piętnastocentymetrowych, czarnych szpilkach była ode mnie prawie o głowę wyższa
i patrzyła teraz na mnie tak, jakbym była małym dzieckiem zachlapanym w błocie,
które dopiero co wróciło z świetnej zabawy w lesie.
- Pomagałam –
odparłam, wskazując na moje ręce, w których trzymałam kolejny półmisek z
sałatkami.
Kobieta po raz
kolejny wywróciła oczami. Robiła tak zawsze, gdy według niej zachowywałam się
głupio.
- Mówiłam ci,
od tego jest służba. To oni mają zająć się nakryciem stołów i tymi wszystkimi
sprawami organizacyjnymi. Za to im płacimy. – Ostrożnie zabrała półmisek z
moich rąk i postawiła go na ladzie, dając jednocześnie znak jednej z kelnerek,
aby się nim zajęła.
- Wiem, ale
ja…
- Tak, tak. Pomagałaś
– przerwała mi. – Czy ty Sophie w końcu zrozumiesz, że z nazwiskiem, które
nosisz wiążą się udogodnienia? W tym mieście cała nasza rodzina jest wysoko
ceniona i wręcz nietaktem byłoby, gdybyśmy mieli sami pracować, rozumiesz? –
spytała, a ja skinęłam głową, chodź tak naprawdę nie rozumiałam.
Matka wyjrzała
przez okno, a następnie znów stanęła naprzeciwko i popatrzyła na mnie z nieco
zniesmaczonym wyrazem twarzy.
- Idź się
wykąp i przebierz, bo goście już się schodzą – poleciła, a ja bez słowa
ruszyłam ku schodom prowadzącym na górę. – Sukienka i buty są w twojej
garderobie! – krzyknęła jeszcze za mną, aby mnie poinformować. Jakbym tego nie
wiedziała.
Weszłam do
swojego pokoju, w którym jak wszędzie, panował nienaganny porządek. A jednak,
to w tym miejscu czułam się najlepiej. Może to dlatego, że nikt nigdy tutaj nie
wchodził, a może dlatego, że pomimo wielu prób rodziców, udało mi się urządzić
go chociaż w połowie według własnego uznania.
Wchodząc do
łazienki zrzuciłam z siebie dres, który miałam na sobie. Weszłam pod prysznic,
a zimna woda obmywała moją skórę. Wszędzie unosił się zapach truskawkowego
płynu do kąpieli. Po kilku minutach stałam przed drzwiami do garderoby,
owinięta w różowy, miękki ręcznik. Opierając dłonie na biodrach, przyglądałam
się czarnej sukience koktajlowej i musiałam przyznać, że faktycznie była
piękna.
Wzdychając z
niechęcią, ściągnęłam ją z wieszaka i ubrałam na siebie. Mama jak zwykle
trafiła z rozmiarem w dziesiątkę, choć mnie nigdy się to nie udawało. Ale w
końcu to ona lepiej znała się na ciuchach.
Stanęłam przed
dużym lustrem wiszącym na drzwiach do garderoby i obróciłam się, przyglądając
własnemu odbiciu. Faktycznie, sukienka była w idealnym rozmiarze, a mimo to, i
tak nie byłam zadowolona z tego, co zobaczyłam. Nigdy nie byłam zwolenniczką
przesadnego eksponowania własnego ciała szczególnie, gdy nie było takiej
potrzeby. Mama często irytowała się mówiąc, abym najlepiej założyła na siebie
habit i zamknęła się w klasztorze, skoro jestem taka cnotliwa. Oboje, razem z
tatą ciągle powtarzali mi, że powinnam pokazywać swoje zalety innym, ale ja
jakoś nie uważałam tego za cenną radę.
Obróciłam się
jeszcze raz, dokładniej przyglądając samej sobie. Złapałam za skrawek sukienki
i naciągnęłam ją w dół, ale sukienka nie zmieniła swojej długości. Biała
koronka, wystająca spod czarnego materiału ledwie sięgała moich kolan. Westchnęłam
zrezygnowana, rozprostowując kilka zagnieceń.
Naprawdę nie
podobało mi się to, że sukienka nie miała ramiączek i aż tak bardzo odkrywała
ramiona. W dodatku była zdecydowanie za krótka. Ale teraz nie miałam już
wyjścia, zresztą jak zawsze. Za każdym razem ubierałam to co chciała matka, aby
tylko nie musieć słuchać jej długich monologów na temat tego, jak każda
porządna dziewczyna z rodziny Andersonów powinna się nosić i jak zachowywać.
Podeszłam do
garderoby i wyjęłam z niej granatowe pudełko. Usiadłam na łóżku i podniosłam do
góry wieko, a moim oczom ukazała się para czarnych szpilek, których obcasy
równe były długości mojej dłoni. Wsadziłam bose stopy, z pomalowanymi na czarno
paznokciami w lakierowane szpilki, które okazały się być w idealnym rozmiarze.
Jak zawsze.
Stanęłam na
nogach i podeszłam do lustra. Czarne szpilki z jasnymi obcasami dodawały mi
kilkunastu centymetrów i wydłużały optycznie – zbyt odsłonięte jak dla mnie –
nogi. Wyjęłam kilka wsuwek z włosów, które opadły teraz luźno na ramiona.
Makijaż, który tak naprawdę uważałam za zbyteczny, miałam już dawno zrobiony i
byłam właściwie gotowa. Na chwiejnych nogach, myśląc o tym, jakim cudem uda mi
się nie zabić w tych butach, podeszłam do biurka, na którym stała mała
szkatułka. Ostrożnie ją otworzyłam i wyjęłam z niej srebrny łańcuszek z
przywieszką. Zapięłam go na szyi, a maleńkie, srebrne serce spoczęło na moim
dekolcie. Stanęłam ponownie przed lustrem, przykładając dłoń do łańcuszka.
Była to
najcenniejsza dla mnie rzecz, pamiątka po babci, która zmarła, gdy miałam
dwanaście lat. To ona zawsze mnie wspierała, doradzała i niezależnie od
okoliczności, zawsze stawała po mojej stronie. Miała mnie nigdy nie opuszczać,
a jednak to zrobiła. Ale nie byłam na nią zła. Teraz już nie. Wiedziałam, że
gdzieś tam, jest jej lepiej i że każdego dnia mnie obserwuje i nadal wspiera,
choć z innej strony. A mi zostało po niej to maleńkie, srebrne serduszko, które
kiedyś, dawno, dawno temu ofiarował jej dziadek. Nosiłam je zawsze przy sobie,
było dla mnie jak talizman, którego nie zamierzałam nigdy zdjąć.
Poprawiłam
jeszcze raz sukienkę i zeszłam na dół. Po całym domu kręciło się mnóstwo obcych
dla mnie ludzi, choć głównie była to służba. Wymijając ludzi noszących różne
potrawy oraz napoje, udałam się do ogrodu, w którym było już pełno gości.
Głównie byli to ludzie, których widziałam pierwszy raz na oczy, ale jakoś mnie
to nie obeszło. Przez te szesnaście lat życia z ludźmi pokroju moich rodziców,
zdążyłam już się przyzwyczaić.
Rozejrzałam
się dookoła. Na białej kostce w końcu ogrodu znajdowały się stoły pozastawiane
drogą zastawą, a zaraz obok bufet, z przeróżnymi daniami oraz napojami. Kawałek
po lewej, ustawiona została niewielkiego rozmiaru scena. Wszystko przystrojone
było w białe kolory, co trochę kojarzyło mi się z scenerią weselną, ale to
przecież nie ja decydowałam. Na ławkach, po środku ogrodu tam, gdzie stała
fontanna siedziało kilka osób, ubranych w eleganckie kreacje. Wszyscy wystroili
się w swoje najlepsze stroje, ale dla mnie i tak wyglądali tak samo. W moich
oczach nie różnili się niczym od siebie. Kolejne powierzchowne osoby, dbające
tylko o własny interes.
Dostrzegłam
rodziców rozmawiających z jakimś przysadzistym facetem, zaraz obok sceny. Ku mojemu
nieszczęściu, matka zauważyła mnie i skinęła głową, abym do nich podeszła. Z
ogromną niechęcią ruszyłam w ich kierunku. Podchodząc bliżej nich, rozpoznałam
mężczyznę, z którym rozmawiali. Rodzice często załatwiali z nim jakieś
interesy, które szczerze mówiąc, niezbyt mnie interesowały.
- Oh, a oto
jest właśnie nasza urocza córka Sophie. – Mama nie byłaby sobą, gdyby nie
pochwaliła mnie przed obcym dla mnie człowiekiem i nie zmuszała, abym
wykazywała zainteresowanie jego osobą.
– Sophie, to
pan Richardson, przełożony taty – powiedziała z naciskiem na ostatnie dwa
słowa, co oznaczało tylko jedno. Mam być dla niego szczególnie miła.
- Dzień dobry
– wydukałam z niechęcią, a matka posłała mi surowe spojrzenie.
- No, no. –
Mężczyzna poprawił okulary, które nie wiem jakim cudem mieściły mu się w ogóle
na nosie i zaczął mi się uporczywie przyglądać. – Twoi rodzice nie kłamali
mówiąc jaka jesteś ładniutka – powiedział, a ja wstrzymałam powietrze, nie
wiedząc co mogłabym powiedzieć.
Spojrzałam na
mamę, która tylko głupio się uśmiechała.
- Ee… Miło mi
pana poznać. – Spróbowałam się uśmiechnąć, ale nie wiem, czy nie wyszedł z tego
raczej grymas.
- Ah, mnie
również – odparł, ściskając moją rękę. Jego dłoń była spocona i oślizgła, a ja
miałam ochotę jak najszybciej udać się do łazienki i obmyć ją gorącą wodą, z
dużą ilością kokosowego mydła.
Mężczyzna
puścił mnie, a ja dyskretnie wytarłam dłoń chusteczką, wyjętą z torebki.
- Zabrałem ze
sobą syna, chyba nie jest to jakiś problem? – spytał, a rodzice momentalnie
zaprzeczyli.
- Nie, ależ
skąd. To przecież impreza charytatywna, a czym więcej gości, tym lepiej. –
Matka uśmiechnęła się do niego, a ja przewróciłam oczami.
Impreza
charytatywna, jasne. Ludzie spotykali się co roku, u wybranej wcześniej osoby,
która miała znaczenie w mieście i bawili się, niemalże do rana, a to wszystko
niby w celach charytatywnych. Grupy zamożnych i wpływowych ludzi obżerały się i
piły litry alkoholi, dając w zamian kilka tysięcy na pobliskie schronisko dla
biednych. To miała być sprawiedliwość?
- O, a to
właśnie jest mój syn. Allan, podejdź proszę! – Mężczyzna zawołał chłopaka,
obserwującego właśnie, jedną z dziewcząt stojących przy fontannie.
Allan odwrócił
się i uśmiechnął do ojca, ukazując niemalże filmowy rząd białych i idealnie
prostych zębów. Podszedł do nas, tak samo filmowym krokiem i ukłonił moim
rodzicom, jakby pochodził z jakiejś arystokratycznej rodzinki.
Bajerant,
pomyślałam.
- Mój syn,
Allan. Allanie, a to są moi dobrzy znajomi, państwo Anderson wraz z córką,
Sophią – powiedział, a jego syn – jak na arystokratę przystało – przywitał się
z moim ojcem i ucałował dłoń matki. Gdy chciał zrobić to samo z moją, posłałam
mu ostrzegawcze spojrzenie, więc tylko się uśmiechnął.
- Miło mi
państwa poznać. No i ciebie też – zwrócił się do mnie, wciąż z tym głupi
uśmiechem, przyklejonym do twarzy.
- Nie
przypominam sobie, żebyśmy przechodzili na ty – burknęłam, a mama skarciła mnie
spojrzeniem.
Allan tylko
się uśmiechnął.
- Przepraszamy
za nią, ma ostatnio zły okres – stwierdził ojciec, a pan Richardson wysilił się
na uśmiech, kiwając głową ze zrozumieniem.
- Taki wiek –
stwierdził niczym znawca, a ja ledwo powstrzymałam się od wybuchnięcia
śmiechem.
Wielki znawca
od humorów nastolatków się znalazł. Sam zapewne był jednym z nich trzy epoki
temu.
- Zapraszamy
do stołów, zaraz powinni podać obiad – Matka jak zwykle próbowała zmienić nie
wygodny dla niej temat.
I
najwidoczniej udało jej się, bo mężczyzna ruszył już w kierunku stołów,
trzymając się za gruby brzuch. Gdy był już prawie na miejscu, odwrócił się
ponownie w moim kierunku.
- Allan,
zaopiekuj się Sophią. Myślę, że powinniście się dogadać. – Albo mi się zdawało,
albo puścił swojemu synalkowi oczko, po czym odszedł.
Chciałam
podążyć w jego ślady i jak najszybciej uciec z pola zasięgu Allana, ale
wiedziałam, że nie wypada. Mimo mojej całej niechęci do tego rodzaju ludzi,
pamiętałam o dobrym wychowaniu, które wpoiła mi jeszcze babcia, gdy żyła.
- Więc ty
jesteś córką tych ludzi, którzy pracują dla mojego ojca – stwierdził, a ja
niemal wyczułam wyższość w jego głosie.
Był ubrany w
elegancki, markowy garnitur, który zapewne kosztował tyle, co mały samochód.
Jego jasne włosy były idealnie przygładzone żelem, a ciemna opalenizna
kontrastowała z jasnobłękitną koszulą wystającą zza marynarki. Na ręce miał
złoty zegarek i właściwie po każdym, najmniejszym elemencie jego ubioru można
było zgadnąć, że jest nadziany.
- Tak, właśnie
– odparłam dumnie, choć wcale nie wiedziałam, czy powinnam szczycić się tym, że
jestem córką takich ludzi, jak moi rodzice.
Ruszyłam w
kierunku fontanny, a Allan szedł za mną. Wręcz czułam jego obślizgły wzrok na
moich odsłoniętych nogach. Wzrok obślizgły, jak ręka jego ojca.
- Niezła chata
– usłyszałam za sobą jego głos, choć tak naprawdę nie byłam pewna, czy w ogóle
na niego spojrzał.
- Dzięki –
odparłam, siadając na jednej z wolnych ławek.
Chłopak zajął
miejsce obok mnie.
- Nie czujesz
się tutaj samotna w tak wielkim domu? – spytał.
Doskonale
wiedziałam, że sam mieszkał zapewne w dwa razy większym i wcale nie chodziło o
to, że był faktycznie tego ciekaw.
- Musi być ci
smutno samej wieczorami, kiedy twoi rodzice wyjeżdżają gdzieś w interesach –
bardziej stwierdził niż spytał. Złapał za pasemko moich włosów i zaczął się nim
bawić.
Zrobiło mi się
niedobrze i wcale nie chodziło o tą sałatkę, którą jadłam na śniadanie.
- Mam brata.
Starszego – powiedziałam z naciskiem, odwracając głowę w jego stronę.
- Ale brat
chyba nie zastępuje ci najbliższej przyjaciółki, która mogłaby zostać u ciebie
na noc. Albo chłopaka. – Zaczął się do mnie przysuwać.
Wpatrywałam
się w jego zielone oczy na chwile tracąc kontakt ze światem. Zastanawiałam się,
czy to wszystko dzieje się w mojej głowie, czy ten cały Allan naprawdę zamierza
mnie pocałować.
Kiedy
odzyskałam panowanie nad sobą, jego usta były w odległości zaledwie kilku
centymetrów od moich. Szybko zerwałam się z ławki i spojrzałam na jego
rozbawioną twarz.
- Muszę iść –
wydukałam i nie pozwalając mu dojść do słowa, szybko odeszłam.
Taksówka
zatrzymała się przy krawężniku. Ojciec zapłacił kierowcy i wysiadł, taszcząc
jakąś książkę z nutami. Domyślałem się, że chodzi o muzykę i to wszystko, co
raz mniej mi się podobało. Wysiadłem za nim, ubrany w ciemny garnitur, który o
dziwo, idealnie na mnie leżał.
Nadal nie
wiedziałem na czym polegać ma moja praca, ale fakt, że ojciec kazał mi się
ubrać tak, a nie inaczej i że sam przyjechał tutaj ze mną, jakoś nie napawał
mnie optymizmem. Wręcz przeciwnie, idąc zanim, zacząłem poważnie rozważać, czy
moja wcześniejsza myśl o wystawieniu go, nie była przypadkiem odpowiednia. A
jednak, nie protestowałem tylko szedłem za nim ciekaw, co też wymyślił mój
wspaniały ojczulek.
Stanęliśmy
przed ogromną, żelazną bramą z literami A na jednym i drugim jej skrzydle.
Ojciec nacisnął jeden z przycisków na domofonie, a już po chwili wyszła do nas
kobieta ubrana w czarną spódniczkę i białą koszulę. Włosy miała zebrane to tyłu
i żaden, nawet najdrobniejszy kosmyk nie odstawał w nieodpowiednim kierunku.
- Pan Rettino?
– spytała, a ojciec skinął głową. – A to pewnie pański syn?
- Tak, to jest
Dylan – odparł, wchodząc za nią przez bramę, która już zaczęła się
automatycznie zamykać.
- Dobrze, że
panowie już są. Zapraszam za mną. – Ruszyła w stronę domu.
Idąc kremową
kostką w stronę ogromnego, jasnego domu zdałem sobie sprawę, że skądś kojarzę
ten dom. Nie wiedziałem tylko, skąd.
Kobieta
otworzyła wielkie, dębowe drzwi i wpuściła nas do środka, a ja doznałem
olśnienia. Schody na wprost nas, skórzane kanapy po lewej, marmurowe płytki i
wielki, wysadzany klejnotami żyrandol świadczyły o tym, że znajdowałem się w
domu Matta i Sophie. Nie wiem, jak mogłem nie rozpoznać tej wielkiej willi, ale
najwidoczniej alkohol z zeszłej nocy, jeszcze nie wyparował całkowicie z mojego
organizmu.
- Czy pański
syn…
- Dylan –
przerwałem jej szybko, aby nie musiała więcej przypominać mi, że On jest moim
ojcem.
- No więc czy
Dylan wie co ma robić? – spytała, a ja pokręciłem przecząco głową.
Kobieta
westchnęła, taksując mnie jednocześnie nieco podirytowanym spojrzeniem. Wsadziłem
ręce w kieszenie garnituru.
- Zabiorę go
do kuchni i wszystko wyjaśnię – zwróciła się do ojca, który tylko skinął głową
i podążył w nieznanym mi kierunku.
Ruszyłem za
kobietą w stronę wymienionego wcześniej przez nią, miejsca.
Stałem w małym
pomieszczeniu przeznaczonym dla służby, ledwo panując nad nerwami. Patrzyłem na
swoje odbicie w lustrze zastanawiając się, co ja właściwie tutaj robię. W
rękach trzymałem tacę z napojami i szczerze mówiąc, wyglądałem jak jakiś
frajer. Miałem ochotę rzucić metalową tacą o lustro, ale tego nie zrobiłem.
- Kurwa, to
chyba jakiś żart – burknąłem do swojego odbicia.
Jak się
okazało, praca którą znalazł dla mnie ojczulek, to praca kelnera na jakimś
pieprzonym przyjęciu charytatywnym, w domu państwa Andersonów. I niby ja,
miałem usługiwać tego wieczora jakimś nadętym ludziom, którzy niby to,
wspierali pobliskie schronisko dla bezdomnych. Może i fakt, pieniądze za ten
jeden dzień miały być całkiem spore, ale jakoś nie widziało mi się bycie na
posyłki ludzi, których nawet nie znałem. Mimo to, nie miałem już wyjścia.
Wiedziałem, że jeśli tego nie zrobię, ojciec może odesłać mnie do matki a tam,
policja od razu wsadzi mnie do pierdla.
Westchnąłem
zrezygnowany. Postawiłem tacę na stojącym w pobliżu stoliku i zdjąłem
marynarkę. Podwinąłem rękawy białej koszuli i zrzuciłem z siebie tą głupią
muchę. Przejechałem dłonią po włosach i uśmiechnąłem się do swojego odbicia w
lustrze. Nie wyglądałem już tak sztywno i poczułem się nieco lepiej. Zgoda,
mogłem się poświęcić i pracować ten jeden dzień, ale nie zamierzałem robić z
siebie jakiegoś idioty.
Zabierając
tacę ze sobą, ruszyłem do ogrodu, w którym było mnóstwo, eleganckich ludzi.
Grubsi, chudsi, brzydsi, wyżsi. Wszyscy jednakowo nadęci i bogaci.
Ogród był tak
ogromny, że zastanawiałem się, czy nie leży przypadkiem na dwóch
posiadłościach. Wszystko przystrojone było w białe kolory, co skojarzyło mi się
z weselem.
Biorąc głębszy
oddech ruszyłem w stronę grupki ludzi, stojących tuż obok.
- Może coś do
picia? – spytałem, siląc się na jak najnormalniejszy ton głosu.
Wysoka i
przeraźliwie chuda kobieta ubrana w krwiście czerwoną kreację, zapewne od
jakiegoś bardzo znanego projektanta, spojrzała na mnie niczym na intruza.
Wbrew temu,
wyszczerzyłem się do niej jak głupi, co skomentowała tylko, nieco pogardliwym,
uśmieszkiem. Zabrała z tacy dwa kieliszki, jeden dla siebie, a drugi dla
swojego napakowanego towarzysza, a ja odszedłem w stronę innych ludzi, nadal
szczerząc się jak głupi.
Miałem zamiar
pokazać wszystkim, że Dylan Rettino też może.
Dobra. Mój
wcześniejszy plan legł w gruzach zaledwie po około trzydziestu minutach. Ludzie
tutaj byli bardziej nadęci, niż mi się wydawało i najwyraźniej nikt nie
doceniał mojego poświęcenia. Rozumiem. Kelnerowanie kelnerowaniem, ale ci ludzie, najzwyczajniej w
świecie, traktowali mnie jak chłopaka na posyłki. Nie zamierzałem nim dla nich
być i nie zamierzałem dłużej tutaj zostawać.
Szedłem, już
bardzo podirytowany tym wszystkim, w stronę domu, kiedy właśnie na kogoś
wpadłem. Taca zatrzęsła się w moich rękach i kilka kieliszków spadło, na
ziemię, roztrzaskując się obok naszych nóg.
- Oh,
przepraszam, ja… - urwała, najwidoczniej mnie poznając.
Schyliłem się,
zbierając szkło. Dostrzegłem długie, opalone nogi, ubrane w wysokie szpilki,
tuż obok mnie. Podniosłem się, stając twarzą w twarz z Sophie.
- Ty? –
wydukała, patrząc na mnie zaskoczona.
Nie mogłem
powstrzymać się, od cienia uśmiechu.
- Jak widać –
odparłem, kładąc na tacy potłuczone szkło.
Dziewczyna
nadal patrzyła na mnie, jak na ducha. Dopiero po chwili, potrząsnęła głową, a jej
wzrok zrobił się bardziej surowy.
- Co ty tutaj
robisz? – spytała, nieco podirytowanym głosem.
- Też się
cieszę, że cię widzę. – Chciałem ją wyminąć, ale mi przeszkodziła.
- Chwilę,
rozmawiam z tobą.
- Wybacz,
słońce, ale jak widzisz, jestem w pracy i muszę do niej wracać, także…
- Pracujesz
tutaj? – nie kryła zdziwienia.
Przewróciłem
oczami.
- Zamierzasz
mnie teraz wyśmiewać czy coś? – spytałem, choć wiedziałem, że Sophie Anderson,
nie byłaby do tego zdolna.
- Nie, ja po
prostu… Jestem zaskoczona – odparła szczerze.
- Cieszę się,
że dostarczam ci atrakcji na tej, jakże nudnej imprezie, a teraz wybacz, ale
spływam. – odwróciłem się by odejść, ale znów mnie powstrzymała.
- Poczekaj. –
stanęła przede mną.
- Na co?
- Ja chciałam…
- przerwała, biorąc głęboki wdech. – Chciałam cię przeprosić.
- Przeprosić?
– zdziwiłem się. Nie miała mnie za co przepraszać i… - Ah, za tamten cios? –
spytałem rozbawiony, a ona skinęła głową, ledwie zauważalnie.
Odruchowo
złapałem się za policzek, w który dzień wcześniej mnie uderzyła.
- Wiesz, muszę
ci przyznać, nie sądziłem, że masz tyle siły – stwierdziłem rozbawiony, a ona
spuściła głowę, zawstydzona.
- Tak, wiem.
Naprawdę cię przepraszam. Ja… Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Normalnie się tak
nie zachowuję, ale tak się wtedy zdenerwowałam, że…
- Hej, mała. –
Złapałem ją za podbródek, zmuszając, aby spojrzała mi w oczy. – Wyluzuj, dobra?
Należało mi się, więc oberwałem.
Spojrzała na
mnie zaskoczona.
- Naprawdę?
- A nie? –
spytałem, a na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu.
Staliśmy tak
przez kilka sekund. Ja, wciąż trzymając jej podbródek i ona, uśmiechając się do
mnie.
- Wiesz, nie
jesteś taki zły, kiedy…
- Kiedy co?
- Dylan! –
Usłyszeliśmy podenerwowany głos jakiejś kobiety.
Puściłem
Sophie, łapiąc tacę ponownie w dwie ręce. Dziewczyna cofnęła się o krok, nieco
speszona.
- Co to
wszystko ma znaczyć? – Kobieta, o idealnie ułożonych włosach, zmierzała w naszą
stronę, przy okazji ciskając w moim kierunku pioruny. – Wiedziałam, że będą z
tobą problemy, kiedy tylko zobaczyłam cię, z tą naburmuszoną miną przy bramie –
stwierdziła, podchodząc bliżej nas. Założyła ręce na biodrach, wciąż patrząc na
mnie morderczym wzrokiem.
- Co mają
znaczyć te potłuczone kieliszki? – Wskazała głową na tacę w moich rękach, na
której nadal leżało szkło.
Przewróciłem
oczami.
- To moja
wina, ja na niego wpadłam – odezwała się Sophie, a kobieta spojrzała na nią
zaskoczona, jakby dopiero co ją zauważyła.
- Oh, panienko
Anderson, najmocniej za niego przepraszam. To się już nie powtórzy, zapewniam.
– Mówiła tak przejętym głosem, jakby od tego zależało jej życie.
- Niech się
pani nie martwi. To naprawdę moja wina. – Sophie patrzyła na nią inaczej niż ci
wszyscy znajdujący się tutaj ludzie. Bez cienia wyższości.
- Oh, zapewne
tak nie jest. A ty – zwróciła się do mnie. - Potrącimy ci to z pensji –
powiedziała, nie zwracając w ogóle uwagi na to, co powiedziała przed chwilą
dziewczyna.
- Co?! –
oburzyłem się.
- I ani słowa
więcej. – Zmroziła mnie ostrym spojrzeniem i przepraszając jeszcze raz, ruszyła
w stronę gości.
- Świetnie –
burknąłem pod nosem.
- Dylan, ja
przepraszam. To moja wina, wszystko jej wyjaśnię. – Sophie patrzyła na mnie
przepraszająco, ale złość nadal we mnie rosła.
- Lepiej już
po prostu daj spokój, bo jak widać, tylko mieszasz – odparłem wściekły, tym
razem odchodząc w stronę domu.
Świetnie. Dopiero
co, udało mi się przeprosić Dylana, a teraz znów nabroiłam. Te stłuczone
kieliszki, to była moja wina, a jednak, to jemu się za nie dostało. Po raz
kolejny tego dnia czułam się winna i musiałam coś z tym zrobić.
Udałam się do
domu, a dokładnie do kuchni, w której spodziewałam się znaleźć panią Despain,
organizatorkę całej tej imprezy. Tak, jak myślałam - kobieta nadzorowała pracę
kucharek, które dwoiły się i troiły, aby zaspokoić zachcianki tutejszych gości.
- Przepraszam,
możemy porozmawiać? – spytałam, podchodząc bliżej niej.
Kobieta
odwróciła się jak oparzona. Uśmiechnęłam się do niej.
- Oh, to
panienka. – Złapała się za klatkę piersiową. Najwidoczniej ją wystraszyłam. –
Tak, oczywiście, ale jeśli chodzi o tego chłopaka, to mogę zapewnić, że to już
się nie powtórzy…
- Ja właśnie w
tej sprawie – przerwałam jej. – To była naprawdę moja wina. To ja na niego
wpadłam i…
- Niech się
panienka tym nie martwi. Chłopak dostał już nauczkę i nie powinien sprawiać
więcej kłopotu. Jeśli jednak tak się stanie, zapewniam, że więcej go panienka
nie zobaczy. – Gadała jak najęta, a ja, nie byłam nawet w stanie, jej przerwać.
- Ale…
- Przepraszam,
ale musze wracać do obowiązków. I proszę się naprawdę nie przejmować tamtym
incydentem, wszystko jest pod kontrolą – stwierdziła i najzwyczajniej w świecie
odeszła, nie dopuszczając mnie do słowa.
Wracałam do
ogrodu, wściekła jak nigdy. Byłam zła na siebie, za swoją bezsilność, na
otaczających mnie ludzi, którzy usiłowali być mili, a tak naprawdę chodziło im
tylko o pieniądze, no i na panią Despain, która w ogóle nie chciała mnie
słuchać. Miałam dosyć tego, że wszyscy traktowali mnie tylko i wyłącznie, jako
córeczkę zamożnych ludzi, od których chcieli wyciągnąć pieniądze lub chociaż popławić
się w ich sławie.
Podeszłam do
sceny, przy której czekał już na mnie pan Rettino – jeden z niewielu osób
obecnych na przyjęciu, któremu nie zależało, tylko i wyłącznie, na pieniądzach.
- Witaj,
Sophio. Wyglądasz dzisiaj wręcz przepięknie – uśmiechnął się do mnie co,
momentalnie, odwzajemniłam.
- Dziękuję. Za
to pan, jak zwykle jest dla mnie zbyt miły – odparłam, na co on pokręcił
przecząco głową.
- Nie. Ja jak
zwykle mówię prawdę – wyjaśnił, wciąż się uśmiechając.
Naprawdę
lubiłam tego człowieka. Miałam z nim nawet lepszy kontakt niż z własnymi
rodzicami i prawdę mówiąc, zastanawiałam się, dlaczego jego syn tak bardzo się
od niego różni.
- Gotowa na
występ? – spytał, podając mi nuty.
Wzięłam
głęboki oddech, próbując opanować drżenie rąk i stres, który właśnie zaczął we
mnie narastać.
- Dasz radę,
wierzę w ciebie. – Ojciec Dylana pogłaskał mnie pocieszająco po ramieniu, chcąc
dodać mi otuchy.
Skinęłam głową
i biorąc od niego nuty, weszłam na scenę, a oczy wszystkich skierowały się ku
mnie.
Stawiałem
właśnie na stole nową porcję owoców, gdy dookoła mnie rozległy się głośne
oklaski. Oczy wszystkich gości zwrócone były ku scenie, znajdującej się po
lewej stronie. Podążyłem wzrokiem w tamtym kierunku i dostrzegłem Sophie,
siedzącą za białym pianinem. Dłonie miała położone na klawiszach, ale nie
grała. Była zdenerwowana, poznałem to po jej drżących rękach i głębokich
oddechach, które brała. Dopiero po chwili, kiedy już się uspokoiła, zaczęła
delikatnie uderzać palcami w białe klawisze.
Postawiłem talerz
na stole i oparłem się o pobliskie drzewo, patrząc w jej kierunku. Dopiero
teraz, mogłem jej się dokładnie przyjrzeć. Ubrana była w czarną sukienkę,
odcinaną pod biustem białą wstążką. Biała koronka kończyła się nieco powyżej
linii kolan, a wysokie, czarne szpilki sprawiały, że jej nogi wyglądały w nich
cholernie seksownie. Prawdę mówiąc, nie sądziłem, że dziewczyna ma, aż tak
świetną figurę. Czarne loki spadały swobodnie na plecy i nagie ramiona,
muskając jej skórę. Jej zgrabne palce uderzały co chwilę w białe klawisze
sprawiając, że muzyka płynęła po ogrodzie, wprawiając tutejszych ludzi w
osłupienie.
Rozejrzałem
się dookoła stwierdzając, że zrobiło się zupełnie cicho, wszelkie rozmowy
ucichły. Ludzie wpatrywali się w nią z zachwytem, a Soph niczego nie świadoma,
grała dalej delikatną melodię, wkładając w to całe serce. Na jej twarzy
malowało się takie skupienie, jakiego jeszcze nigdy u niej nie widziałem. Strach
zdawał się odejść w niepamięć, teraz liczyła się tylko melodia.
- Jest
świetna, prawda? – Obok mnie nagle stanął ojciec, który uśmiechał się, dumny ze
swojej uczennicy.
Odwróciłem
wzrok od Sophie i zabrałem ze stołu brudne talerze, stawiając je na srebrnej
tacy.
- Chyba tak.
Nie wiem, nie znam się na tym – odparłem, wzruszając ramionami.
Ale on nadal
stał wpatrując się w nią z uśmiechem.
Kiedy
dziewczyna przestała grać, po całym ogrodzie rozległy się gromkie brawa. Sophie
nieco speszona podziękowała wszystkim i zeszła ze sceny, gdzie czekała na nią
grupka ludzi. Wysoka kobieta, o ciemnych włosach mówiła coś do swoich
towarzyszy, przytulając do siebie dziewczynę, która posyłała wszystkim
wymuszony uśmiech. Zgadywałem, że była to jej matka – miała tak samo ciemne
oczy, jak Soph i podobnie pełne usta. Była ubrana w elegancką suknię i w
przeciwieństwie do córki, uśmiechała się do wszystkich z wyższością, która
błądziła w jej ciemnych oczach.
Sophie
powiedziała coś do znajomych matki i odeszła od nich, z zażenowaną miną. Ledwo
powstrzymałem się, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
- No, Soph.
Całkiem nieźle grasz – stwierdziłem, gdy była już obok mnie.
Zatrzymała
się, patrząc na mnie z tym samym zażenowaniem wypisanym na twarzy.
- A co ty
możesz o tym wiedzieć? – spytała ironicznie.
Uśmiechnąłem
się nieco.
- Auć. Łamiesz
mi serce swoją złośliwością. – Złapałem się za klatkę piersiową, robiąc przy
tym minę, jakbym umierał z ogromnego bólu.
- To chyba
raczej ty, jesteś tutaj złośliwy – zauważyła, a kąciki moich ust powędrowały ku
górze.
- Tak myślisz?
– Podszedłem bliżej niej. – A co jeśli ja mówię prawdę?
Wyglądała na
zbitą z tropu. Patrzyła mi prosto w oczy, najwyraźniej próbując mnie rozgryźć.
Znowu.
Nagle podszedł
do nas jakiś chłopak, o nienaturalnie idealnym uśmiechu, w idealnie drogim
garniturze.
- Sophio,
tutaj jesteś. Szukałem cię cały czas. Niesamowity występ – podszedł do niej i
objął ją w pasie, ale dziewczyna odepchnęła jego rękę.
- Czy ty sobie
nie za dużo pozwalasz? – spytała, nieco zdenerwowana.
Chłopak
odrzucił głowę do tyłu, wybuchając śmiechem.
- Jesteś
naprawdę dowcipna, ale nie udawaj już, że ci się nie podobam. – Złapał ją za
rękę, ale tym razem mocniej, bo nie mogła jej wyrwać.
- Hej, koleś –
zwróciłem się do niego. – Nie skumałeś tej delikatnej aluzji, że ona cię nie
chce?
Blondyn
wyglądał tak, jakby dopiero teraz mnie zauważył. W ciągu pracy na tym
przyjęciu, jakoś zdążyłem się do tego przyzwyczaić.
- A ten jeden
to kto? Twój chłoptaś? – spytał, podchodząc kilka bliżej mnie.
Miałem ochotę
wybić mu te, nienaturalnie idealne, zęby.
- A nawet
jeśli, to co? – Sam nie wiem czemu to powiedziałem. Słowa same wyrwały się z
moich ust.
Soph stojąca
teraz za plecami blondyna, posłała mi zdziwione spojrzenie, ale je
zignorowałem. Chłopak odwrócił się w jej stronę, patrząc na nią rozbawionym
wzrokiem.
- Serio?
Chodzisz z chłopcem na posyłki? – spytał rozbawiony, ale Soph spojrzała na mnie
pytająco.
Zrobiłem krok
w stronę chłopaka tak, że teraz staliśmy twarzą w twarz.
- Spadaj
koleś, bo ona nie jest tobą zainteresowana – powiedziałem stanowczo.
Blondas już
otworzył usta, aby coś odpowiedzieć, ale jakiś gruby facet zawołał go, więc ten
tylko posłał mi pogardliwe spojrzenie i odszedł. Sophie wciąż patrzyła na mnie
zdziwiona.
- Co?
- Dlaczego to
zrobiłeś? – spytała, ale kąciki jej ust nieznacznie uniosły się ku górze.
Przewróciłem
oczami.
- Daj spokój –
roześmiałem się. - Nie rób sobie nadziei, było mi cię po prostu żal –
stwierdziłem i odszedłem w stronę szefowej, która już posyłała mi karcące
spojrzenia.
A Sophie stała
tam dalej, wciąż głupkowato się uśmiechając. Wiem, bo odwróciłem się przez
chwilę, by jeszcze raz na nią spojrzeć.
***
Długi, długi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz