Ciepłe promienie słoneczne otulały
swoimi ramionami, zatłoczone ulice Largo. W powietrzu unosił się
charakterystyczny zapach rześkiego poranka, pomieszany z odorem spalin,
wydobywającym się z przejeżdżających samochodów.
Zmrużyłam
oczy, chroniąc się w ten sposób przed natarczywym słońcem, gdy razem z Mattem
skręciliśmy w ulicę, prowadzącą do naszej szkoły. Był to jeden z tych niewielu
dni, kiedy szłam z nim ramię w ramię i zachowywaliśmy się jak normalne
rodzeństwo, którym z całą pewnością nie byliśmy.
Kochałam brata
z całego serca, ale przyglądanie się temu, jak marnuje sobie życie ciągłymi
imprezami i zaliczaniem wciąż nowych panienek, nie należało do przyjemności.
Matt był
wybitnie zdolny. Niemalże od urodzenia był świetnym graczem w football,
koszykówkę i hokeja, ale zdawał się nie zawracać sobie głowy tym, że mógłby
odnieść w sporcie jakiś sukces. Zupełnie, jakby w ogóle mu na tym nie zależało.
Tak samo zresztą, było z nauką. Miał w miarę dobre oceny - rodzice zabiliby go,
gdyby było inaczej - ale zdecydowanie stać go było na więcej. On jednak, jak w
wielu dziedzinach, nie wykorzystywał swojej lekkości do uczenia się nowych
rzeczy. Zdawało się, że na siłę chcę udowodnić wszystkim, a przede wszystkim
rodzicom, że nie pójdzie w ich ślady tak, jak tego od niego wszyscy oczekiwali.
To on miał przejąć po nich rodzinną firmę i stać się kolejną szychą w mieście.
Ja miałam wyrosnąć na cudowną młodą damę, o wysokich wymaganiach, z idealnymi
manierami i wianuszkiem, czekających na każde moje spojrzenie, mężczyzn.
Głupie,
idiotyczne marzenia rodziców.
Spojrzałam na
Matta, który od samego rana, zdawał się być w wyśmienitym humorze. Nie musiałam
pytać, żeby wiedzieć jaki był tego powód. Doskonale zdawałam sobie sprawę,
dlaczego nie poszedł na wczorajszą imprezę, której swoją drogą, do tej pory nie
mogłam przeboleć.
– Udany
wieczór, hm? – spytałam, choć doskonale znałam odpowiedź.
Matt spojrzał
na mnie w taki sposób, w jaki miał to zwyczaj robić, gdy go na czymś
nakrywałam. Jednocześnie uśmiechnął się w charakterystyczny dla niego - i
podobno również dla mnie - sposób.
– Nawet bardzo
– odparł, rzucając mi wyzywające spojrzenie. Od razu zrozumiałam, o co mu
chodzi, ale sama nie potrafiłam się powstrzymać, przed zadaniem tego pytania.
– Która tym
razem był tą szczęściarą? – Mój głos przepełniony był tak zauważalną ironią, że
od razu pożałowałam własnych słów.
Matt tylko
roześmiał się usatysfakcjonowany. Najwyraźniej właśnie tego oczekiwał. Abym go
wypytywała, a przecież tego nie chciałam. Dawno zdążyłam przyzwyczaić się do
tego, że prawie każdego tygodnia miał inną dziewczynę i że prawie zawsze,
kończyło się to w ten sam sposób.
– I tak jej
nie znasz, więc... – Wzruszył ramionami i znów się roześmiał.
Postanowiłam
nie drążyć dalej tematu, więc po prostu zamilkłam i zaczęłam przyglądać się
mijanym przez nas ludziom. Tak się zapatrzyłam na słodką blondyneczkę o
niebieskich oczach, idącą za rączkę prawdopodobnie ze swoim tatą, że nie
zauważyłam, a właściwie nie usłyszałam, że ktoś podszedł do nas od tyłu. W
pewnym momencie, po prostu poczułam czyjeś silne ramie na swoim barku i kiedy
przekręciłam głowę, dostrzegłam uśmiechniętą twarz Terrence’a, który objął mnie
i Matta w ten sam sposób, wchodząc jednocześnie pomiędzy nas.
– Witam moje
ulubione rodzeństwo. Co tam? – zagadnął, zerkając to na mnie, to na Matthew.
Nic nie
odpowiedziałam, bo przypatrywałam mu się zastanawiając, czego może od nas
chcieć.
– Dlaczego cię
wczoraj z nami nie było, Mattie? – spytał blondyn, spoglądając teraz na mojego
brata, który tylko wzruszył ramionami. – Była świetna impreza. Swoją drogą,
twoja siostra nieźle zabalowała – stwierdził i poklepał mnie po ramieniu.
Spojrzałam na
niego zaskoczona. Matt przyjrzał mi się uważnie.
– Wiesz, że
byliśmy na tej imprezie u Josha, prawda? – Ciągnął dalej Terrence, jakby w
ogóle nie zauważył wymiany serii, specyficznych spojrzeń pomiędzy mną, a
bratem. – Wyobraź sobie, że wczoraj wieczorem wziął sobie za cel, właśnie twoją
siostrę i zabawiał ją cały czas. Swoją drogą, nie sądziłem, że umiesz tak tańczyć, Sophie.
Spojrzałam na
niego z żądzą mordu w oczach. Po co w ogóle to mówił i to akurat przy moim
bracie? A nawiasem, jak tańczyć?
– Ale tak
właściwie – zastanowił się – wcale nie dziwię się Joshowi. Sophia wyglądała
wczoraj naprawdę bombowo.
Z każdym
kolejnym słowem, wydobywającym się z ust blondyna, Matt wyglądał na coraz
bardziej zdenerwowanego. Wiedziałam, że lada chwila może rozpętać się piekło,
więc postanowiłam interweniować.
– Terrence. –
Spojrzałam na niego jednoznacznie, ale chyba nie zrozumiał mojej aluzji, bo
tylko uśmiechnął się jak głupi do sera.
– Dla
przyjaciół Terry, mała – powiedział i puścił mi oczko.
Westchnęłam.
– Okej. –
Starałam nie zgłębiać się w sens w jego słów, chociaż od kiedy to ja właściwie
należałam do jego przyjaciół? – W takim razie: Terry, daj spokój – oznajmiłam,
a on spojrzał na mnie pytająco. – Po prostu odpuść i nie gadajmy o tym, okej?
– Nie wiem w
ogóle, o co ci chodzi. Przecież impreza była udana, prawda? Zresztą – machnął
ręką, którą ze mnie zdjął – jak chcesz. Jutro powtórka u was, ma się rozumieć?
– Tym razem spojrzał na Matta, który jeszcze przez chwilę, przyglądał mi się
badawczo, po czym skinął do blondyna w odpowiedzi.
Chwila moment.
Czy on właśnie pokiwał twierdząco głową?!
– Jak to?!
Robimy… Eee… To znaczy: ty robisz jutro imprezę, u nas w domu?! – zdziwiłam
się, podnosząc głos.
Byłam zaskoczona.
I zła. Nie wyobrażałam sobie kolejnej imprezy w towarzystwie całej paczki
brata. A przede wszystkim, w towarzystwie Dylana. Cholera. Czemu wciąż o nim
myślałam?
– Tak. Czy to jakiś problem? – Matt
przystanął, a ja poszłam w jego ślady.
Mierzyliśmy
się wzorkiem przez dłuższą chwilę.
– Ekhm –
odchrząknął Terry unosząc do góry ręce i zrobił kilka kroków w tył. – To wy
sobie to załatwcie między sobą, a ja spadam. Na razie. – I już go nie było.
Założyłam ręce
na klatce piersiowej i zaczęłam tupać nogą jak zawsze, kiedy byłam
zdenerwowana. Matt uśmiechał się ironicznie, najwidoczniej chcąc mnie jeszcze
bardziej zirytować.
– No? Masz coś
powiedzenia? – spytałam, próbując nie wybuchnąć.
Denerwowało
mnie to, że zachowywał się tak nieodpowiedzialnie. Czasem miałam wrażenie, że
to ja jestem tą starszą z rodzeństwa i szczerze mówiąc, wcale mi się to nie
podobało.
– Skoro już
pytasz, to myślę, że zrobimy najlepszą imprezę jaką to miasto widziało –
odparł, dumny z siebie.
– Jak to:
zrobimy?! Chyba nie uważasz, że będę brała w tym udział! – wrzasnęłam, a kilka
osób, przechodzących obok nas, spojrzało na mnie jak na wariatkę.
Matt posłał im
przepraszające uśmiechy, a następnie pokiwał karcąco głową, patrząc na mnie.
– Przykro mi,
ale najwidoczniej będziesz musiała, bo rodzice zgodzili się zostawić nas samych
na te kilka dni ich wyjazdu, tylko pod takim warunkiem, że ty, będziesz nadzorowała mnie.
Swoją drogą, to trochę dziwne, skoro to ja jestem starszy, ale niech im będzie
– uśmiechnął i chciał objąć mnie ramieniem, ale w porę się cofnęłam.
– Nie zgadzam
się na żadną imprezę! Chyba też mam jakieś prawo głosu, skoro to ja nadzoruję
ciebie, hm? – Malutka nadzieja, zagościła w moim sercu na ułamek sekundy, ale
chłopak zgasił ją jednym, ironicznym uśmieszkiem.
– Nie bardzo, bo
widzisz: to ciągle ja, jestem twoim starszym bratem.
Zmrużyłam oczy
i zagryzłam zęby, oddychając ciężko.
– Chciałaś coś
jeszcze dodać? – spytał, nie przestając się uśmiechać.
Zamiast
potraktować go ciętą ripostą, rzuciłam tylko, wyrażające całą moją opinię na
ten temat, krótkie „nie” i ruszyłam pędem do szkoły, nie chcąc patrzeć na tego
idiotę, ani chwili dłużej.
Tego dnia, w
sali gimnastycznej śmierdziało potem bardziej, niż zwykle. Mogło to być
spowodowane dwoma rzeczami. Albo tym, że na dworze było wyjątkowo gorąco, nawet
jak na Florydę, albo dlatego, że pan Jablonsky był w beznadziejnym humorze od
samego rana i z każdej kolejnej grupy uczniów, wyciskał siódme poty.
Dodatkowo,
głowa rozbolała mnie akurat, przed samym wuefem i naprawdę nie miałam najmniejszej
ochoty na żadne ćwiczenia. Wiedziałam jednak, że panu Jablonsky’emu nie warto
wchodzić w drogę, toteż grzecznie przebrałam się w krótkie, bawełniane spodenki
oraz czarną bluzkę i powędrowałam z resztą grupy do sali.
– No i jak tam
głowa? – Vee usilnie starała się związać w koński ogon swoje niesforne,
sięgające nieco za linie ramion, włosy.
Jęknęłam w
odpowiedzi, na co ona uśmiechnęła się pocieszająco.
Usiadłyśmy na
trybunach, czekając na rozpoczęcie się lekcji. Do dzwonka pozostało jeszcze
kilka minut, które postanowiłam spożytkować na gromadzeniu sił, na kolejną
godzinę istnej męczarni. Oparłam głowę o oparcie plastikowego krzesełka i
zamknęłam oczy, chcąc się nieco odprężyć. Próbowałam wyobrazić sobie, że jestem
na zielonej łące, wśród pachnących kwiatów i zapachu świeżo skoszonej trawy.
Próby te, przychodziły mi jednak z wielkim trudem, bo nadal czułam okropny
zapach potu, rozprzestrzeniający się dookoła mnie.
– O cię kurcze
pieczone. – Vee szturchnęła mnie łokciem w brzuch tak mocno, że aż jęknęłam z
bólu.
Posłałam jej
groźne spojrzenie, ale zupełnie bezskuteczne, bo wpatrywała się w coś jak w
obrazek i nawet mnie nie zauważyła.
– Chyba
trafiłam do nieba – wydukała, oblizując mimowolnie usta.
Poszłam w jej
ślady i kiedy spojrzałam w kierunku, w którym patrzyła, dostrzegłam nikogo
innego, jak mojego, jakże wkurzającego, braciszka. Otoczony garstką kumpli,
wszedł na salę w samych(!) krótkich, granatowych spodenkach, białą koszulkę
niosąc w ręce. Oczy wszystkich dziewcząt znajdujących się w pomieszczeniu
skierowały się ku niemu, a po chwili, kiedy założył koszulkę przez głowę,
niemal słyszałam ten pomruk niezadowolenia, roznoszący się echem po sali.
– Jego to
chyba do reszty porąbało – stwierdziłam i tym razem to Vee posłała mi karcące
spojrzenie.
Wzniosłam oczy
ku niebu, pytając samą siebie, czym zasłużyłam na to wszystko, ale w odpowiedzi
dostałam tylko, kolejną porcję przeszywającego bólu głowy.
Pogwizdując
pod nosem, z rękami wciśniętymi w kieszenie granatowych, sportowych spodenek,
wkroczyłem do sali gimnastycznej, dziarskim krokiem. Miałem wyjątkowo dobry
humor, a na dodatek czekała mnie godzina wuefu, czyli jedynej lekcji w tej
parszywej szkole, na którą jako tako miałem ochotę chodzić. Gdy do tego
wszystkiego, przypomniałem sobie finał wczorajszej imprezy, nie potrafiłem
przestać się uśmiechać.
Tak pogrążyłem
się w swoich przemyśleniach, że nie zauważyłem idącej naprzeciwko mnie osoby,
na którą nieszczęśliwie wpadłem. Oboje upadliśmy na podłogę z hukiem,
przykuwając tym samym wzrok większości osób zgromadzonych na sali.
– Przepraszam,
nie zauważyłam cię. – Usłyszałem przed sobą zachrypnięty głos mojej ofiary i
wtedy uniosłem do góry spojrzenie, aby na nią spojrzeć.
Osobą tą,
ukazała się dziewczyna o rudawych, niedbale splecionych w warkocz, włosach i
charakterystycznym spojrzeniu, które gdzieś już kiedyś widziałem. Po chwili
namysłu, przypomniało mi się, skąd ją znam. Siedziała przede mną na biologii i
za każdym razem, kiedy nauczycielka o coś ją pytała, oblewała się, tak dorodnym
rumieńcem, że jej twarz dorównywała, niemalże kolorowi jej włosów.
– Nie, to ja
przepraszam. Zamyśliłem się. – Podałem jej rękę, ówcześniej sam wstając.
Spojrzała na
mnie zaskoczona, najwidoczniej nie spodziewając się po mnie takiego gestu.
Prawdę mówiąc, sam się sobie dziwiłem, ale jakimś dziwnym sposobem, zrobiło mi
się tej dziewczyny po prostu żal i zechciałem jej pomóc.
– Wszystko w
porządku? – spytałem, kiedy już wstała i stanęła naprzeciw mnie.
Skinęła głową,
uśmiechając się niemrawo.
– Bez moich
okularów nic nie widzę. Jestem prawie ślepa – powiedziała bez ogródek, na co
odpowiedziałem jej uśmiechem.
– To też po
części moja wina – stwierdziłem, a ona spuściła wzrok na swoje znoszone
trampki. – Na pewno nic ci nie jest?
– Na pewno,
dzięki – uśmiechnęła się po raz kolejny, po czym nerwowo założyła pasemko
włosów za ucho. – No to… Cześć.
Odeszła
szybkim krokiem, a ja dopiero wtedy dostrzegłem, że prawie wszyscy przyglądali
się tej scenie. Wzruszyłem ramionami i ruszyłem dalej przed siebie, kiedy
dostrzegłem, siedzącą na trybunach Sophie i jej koleżankę, Veronicę. Te dwie,
również mi się przyglądały, ale o ile ta druga była najwidoczniej zaciekawiona,
o tyle Sophie wyglądała tak, jakby nie była zachwycona tym, że znalazłem się w
tym samym pomieszczeniu, co ona. Dodatkowo, najwidoczniej cierpiała na ból
głowy, gdyż masowała skronie palcami. Czyżby była to konsekwencja wczorajszej
imprezy? Szczerze mówiąc, nie chciało mi się w to wierzyć, bo te kilka drinków,
którymi ją uraczyłem nie mogło pociągnąć za sobą, aż takich konsekwencji. No i
z tego co wiedziałem, opuściła imprezę niedługo po tym, jak razem z Heather
udaliśmy się na górę.
Ruszyłem w ich
stronę, nie przestając się uśmiechać. Dziewczyny patrzyły na mnie wyczekująco,
a dodatkowo Soph wyglądała tak, jakby dręczący ją ból głowy nasilał się, z
każdym moim krokiem. Ach, jak ja działam na te kobiety.
– Witam drogie
panie – skłoniłem im się nisko, co poskutkowało wymianą zdziwionych spojrzeń
między nimi.
– Dobrze się
czujesz? – spytała Sophie i znów zaczęła masować skronie okrężnymi ruchami.
Musiałem to
przyznać. Mrużąc nos w charakterystyczny dla niej sposób, z włosami, niedbale
spiętymi w koński ogon, wyglądała naprawdę uroczo. Do tego ta czarna, obcisła
bluzeczka i krótkie spodenki, zdecydowanie podkreślały wszystkie atuty jej
figury. Miała zgrabne, opalone niemalże na czekoladowo nogi, smukłe ramiona i
kusząco wystające obojczyki. Za każdym razem, gdy widziałem ją choćby w takim
wydaniu, zastanawiałem się, jak to jest możliwe, że nie ma przy niej żadnego
faceta. Bo tego, że kręciło się ich koło niej cała masa, byłem prawie pewien.
– Znakomicie.
Za to ty wyglądasz jakbyś za chwilę miała mnie zabić – zauważyłem, a ona
utwierdziła mnie w tym, prychając w odpowiedzi. – Co jest, czyżbyś miała kaca?
Veronica
przyglądała nam się z uwagą i dziwnym wyrazem twarzy. Nigdy nie zrozumiem
kobiet.
– Nie jestem
tobą, żeby upijać się na każdej imprezie – odparła, mrużąc przy tym oczy.
Ciekawe w takim razie, na ilu takich
imprezach była?
Uśmiechnąłem
się pod nosem, bo znając Soph, odpowiedź była niemalże oczywista.
– Hm, skoro
mowa o imprezie: dlaczego tak szybko z niej wczoraj uciekłaś? – spytałem,
opierając ręce na biodrach.
Dziewczyna
przez chwilę popatrzyła na mnie tak, jakby nie wiedziała co odpowiedzieć, a
następnie podeszła bliżej, stając zaledwie kilkanaście centymetrów ode mnie.
Zaskoczyła mnie swoim zachowaniem, więc przez chwilę wpatrywałem się w nią, bez
słowa.
– Nie twój
zakichany interes. Zresztą – prychnęła. – Wczoraj jakoś cię to nie
interesowało, kiedy udałeś się na piętro z długonogą blondynką, mam rację? –
Była ode mnie o głowę niższa, a mimo to, stała naprzeciw mnie tak pewna siebie,
jakbym był małym chłopcem.
Roześmiałem
się, nagle zdając sobie z czegoś sprawę.
– Czy ja
słyszę żal w twoim głosie, Soph? – Uniosłem do góry jedną brew, nie przestając
się uśmiechać. Zrobiłem krok w jej stronę tak, że teraz stykaliśmy się ciałami.
– Czyżbyś była zazdrosna?
Zmrużyła oczy
jeszcze bardziej i chciała mnie odepchnąć, ale powstrzymałem ją, łapiąc za
nadgarstki. Próbowała się wyrwać, ale na marne. Jej przyjaciółka stała z boku,
przyglądając nam się z otwartą buzią.
– Już się
uspokoiłaś? – spytałem po chwili, nadal nie puszczając jej rąk.
– Puść mnie! –
warknęła, znów się ze mną szamocząc.
– Puszczę, jak
mi powiesz, dlaczego jesteś na mnie taka zła. Naprawdę chodzi ci o Heather i o
to, co z nią wczoraj robiłem? – spytałem nieco rozbawiony, a ona pokręciła
przecząco głową, ale jakoś mało przekonująco.
Spojrzała mi
przez ramię i zastanowiła się chwilę.
– A ta
dziewczyna, Betty?! – Wskazała ruchem głowy miejsce, gdzie kilka minut
wcześniej wpadłem na rudowłosą. – Tą skromną i cichą dziewczynę, też zamierzasz
zabrać na jakąś chorą imprezę tylko po to, żeby zostawić ją na pastwę jakiegoś
napalonego kumpla?! – Jednym zwinnym ruchem wyrwała się z mojego uścisku, ale
była to też po części moja wina, bo na jej słowa stanąłem jak wryty.
– O czym ty
mówisz? – spytałem, patrząc jak rozmasowywuje nadgarstki.
Oddychała
szybko i płytko. Kilka dodatkowych pasemek wysunęło jej się z kitki, opadając
wprost na jej twarz.
– Już mówiłam:
to nie twój interes. Wczoraj dałeś mi wyraźnie do zrozumienia, co o mnie
myślisz więc najlepiej, po prostu w ogóle zostaw mnie w spokoju – warknęła i
szybkim krokiem odeszła w stronę nauczyciela, który dokładnie w tym momencie
zjawił się w sali.
Spojrzałem
pytająco na Veronicę, ale ona tylko wzruszyła ramionami, najwidoczniej nie
mniej zaskoczona niż ja, po czum ruszyła za przyjaciółką.
Stałam
zaledwie o krok od pana Jablonsky’ego, ale wcale nie zwracałam uwagi na to, co
mówił. Byłam tak wściekła, że nie słyszałam niczego, prócz przyspieszonego
bicia własnego serca. W uszach mi szumiało, a do tego ten rozsadzający ból
głowy, który nie dawał mi się skupić na niczym konkretnym.
Byłam też
trochę zła na siebie. Za to, jak się przed chwilą zachowałam względem Dylana i
przede wszystkim za to, że pozwoliłam mu, doprowadzić się do takiego stanu.
Faktycznie, miałam mu trochę za złe to, jak potraktował mnie zeszłego wieczora,
ale chyba nie aż tak, żeby się z nim szarpać i to na oczach wszystkich. Nie
wiedziałam, co się ze mną dzieje, ale jakimś dziwnym sposobem, ostatnio coraz
częściej w jego obecności zachowywałam się, co najmniej dziwnie.
– Anderson, a
ty czego tak tutaj stoisz?! Nie słyszałaś, co kazałem wam zrobić?! – Nawet nie
zauważyłam kiedy pan Jablonsky stanął nade mną wielki, jak góra i patrzył na
mnie groźnie.
Rozejrzałam
się i zdałam sobie sprawę, że wszyscy dobrali się już w pary, a to oznaczało
tylko jedno. Zapasy.
– Rusz tyłek i
dołącz do pana Rettino – nakazał, nie pozostawiając mi wyboru.
Ruszyłam w
stronę Dylana, który, o dziwo, tym razem nie uśmiechał się ironicznie, a
zamiast tego, przyglądał mi się uważnie.
Czyżby nadal
myślał nad tym, co mu powiedziałam? Zresztą, nie miało to żadnego znaczenia.
Normalnie,
pewnie nie byłabym zadowolona z takiej formy ćwiczeń, ale byłam tak zła, że
miałam najzwyklejszą w świecie ochotę, wyładować swój gniew. W tym momencie
cieszyłam się, że kilka lekcji wcześniej, pan Jablonsky dołączył mnie właśnie
do Dylana, bo mogłam teraz wyładować swoją złość właśnie na nim.
Stanęłam
naprzeciw niego, ale żadne z nas przez dłuższą chwilę się nie odezwało. Pan
Jablonsky kazał nam ćwiczyć obalanie przeciwnika tak długo, aż każdej osobie z
pary uda się to znakomicie. Domyślałam się, że w moim przypadku może to się
okazać wyjątkowo trudne, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że Dylan ćwiczył
kiedyś zapasy przez dłuższy czas.
– No co jest,
Anderson? Atakuj. – Nauczyciel najwidoczniej wziął sobie mnie, za główny cel
swoich docinek, dzisiejszego dnia.
Wzięłam
głęboki oddech, po czym ruszyłam na Dylana. Zbyt niepewnie, jak się okazało, bo
z łatwością unieruchomił mój prawy nadgarstek, którym zamierzałam go
obezwładnić. Z łatwością powalił mnie na ziemię, przygniatając tym samym swoim
ciałem.
Normalnie, jak jakieś deja vu,
pomyślałam.
– Anderson,
postaraj się – nakazał pan Jablonsky, a ja posłałam mu groźne spojrzenie,
którego oczywiście nie zauważył. Czasem zdawało mi się, że ten facet ma
zdolność zauważania tylko takich spojrzeń, jakie mu odpowiadają.
– Możesz już
ze mnie zejść? – spytałam, gdy zadałam sobie sprawę, że Dylan nadal na mnie
leży i przygląda mi się badawczo. Przez myśl przemknęło mi, czy się aby nie
rozmazałam, ale zaraz skarciłam się za to w myśli.
– Naprawdę
ktoś się wczoraj do ciebie przystawiał? – spytał nagle Dylan, ale bez cienia
ironicznego uśmiechu.
Próbowałam go
z siebie zrzucić, ale na marne. Czy ten chłopak miał nieskończone pokłady siły?
Jęknęłam, nie
mając już więcej siły na szarpanie się z nim.
– Nawet gdyby,
to co cię to interesuje, hm? – Uśmiechnęłam się ironicznie. – Czyżbyś uważał,
że masz prawo decydować o życiu każdej dziewczyny w tej szkole? Heather już ci
nie starcza?
Cień uśmiechu
pojawił się na ustach chłopaka.
– Czemu znów
do niej wracasz? Zaraz pomyślę, że naprawdę jesteś zazdrosna.
Prychnęłam,
choć było to nie lada wyzwaniem, w pozycji w jakiej się znajdowałam.
– No tak,
oczywiście. Przecież zazdrosna o ciebie, jest każda dziewczyna w tej szkole,
prawda?
Tym razem
uśmiechnął się tak, jak jeszcze nigdy w mojej obecności. Zrobiły mu się
dołeczki na policzkach, a w oczach rozbłysły iskierki. Podniósł się ze mnie i
pomógł mi wstać.
– Od kiedy to
zrobiłaś się taka zgryźliwa, co? – spytał zadziornie, ale wciąż z uśmiechem.
Zastanowiłam
się chwilę. Faktycznie, miał rację stałam się zgryźliwa. Pyskowałam, rzucałam
cięte riposty i łatwo wpadałam w gniew. Ale byłam taka zawsze czy tylko dziś?
– Od kiedy
poznałam ciebie – burknęłam i wróciłam na swoją wcześniejszą pozycję.
Dylan stał
naprzeciwko, w wyzywającej mnie do walki pozie. Moją głowę rozsadzał okropny
ból, ale wypełniało mnie nowe uczucie: chęć zemsty. Zapragnęłam tym razem z nim
wygrać, niemalże za wszelką cenę. Czułam, że ostatnio dzieje się ze mną coś
złego i musiałam to zatrzymać, a takie wyładowanie gniewu, uznałam za, swego
rodzaju, oczyszczenie.
– No,
Anderson! Powalisz go w końcu kiedyś? Do roboty! – Pan Jablonsky wrzasnął mi
niemal nad uchem, ale tym razem zignorowałam nawet to, że znów się do mnie
przyczepił.
Pędem ruszyłam
na Dylana, w głowie obmyślając pokrótce jakąś taktykę. Chłopak znów chciał
złapać mnie za nadgarstek, ale zrobiłam zwinny unik i pchnęłam go do tyłu.
Zachwiał się nieco, ale już chwilę później w pewien, wręcz nadprzyrodzony,
sposób podciął mi nogi i powalił na plecy z takim impetem, że uderzyłam głową o
twardą podłogę. Poczułam przeszywający ból głowy, usłyszałam świst wylatującego
ze mnie powietrza, a potem… Zapadła ciemność.
***
Taka tam atmosfera trzymająca w napięciu... ;P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz