sobota, 29 września 2012

Rozdział VII



Od samego rana chodziłam rozkojarzona i zamyślona, a wszystko co działo się wokół mnie jakby w ogóle nie dotyczyło mojej osoby. Wszelkie czynności wykonywałam mechanicznie, jakby moje ciało samo wiedziało co robić, a umysł zajęty był całkiem czymś innym. Kilka razy zrobiłam coś całkiem głupiego, jak na przykład zaniesienie sałatki jarzynowej do łazienki zamiast do ogrodu, ale jakoś nie przywiązywałam do tego większej uwagi.
- Sophie. Sophie, mówię do ciebie po raz dziesiąty. – Matka skarciła mnie surowym spojrzeniem, tak dla niej charakterystycznym.
Odwróciłam się w jej stronę potrząsając głową.
- Nadal nie jesteś gotowa? – spytała nieco podirytowanym tonem, przewracając jednocześnie oczami i opierając dłonie na biodrach.
Przyjrzałam się jej uważnie. Długie, kręcone i kruczoczarne włosy spływały luźno na jej ramiona i plecy, a idealny i wyrazisty makijaż dodawał jej uroku. Ubrana była w kremową suknię z atłasu, sięgającą trochę poniżej kolan i odsłaniającą jej smukłe, opalone plecy i ramiona. Cienki pasek wysadzany cyrkoniami odcinał sukienkę od biustem, idealnie podkreślając wypracowaną na siłowni sylwetkę mojej matki. W piętnastocentymetrowych, czarnych szpilkach była ode mnie prawie o głowę wyższa i patrzyła teraz na mnie tak, jakbym była małym dzieckiem zachlapanym w błocie, które dopiero co wróciło z świetnej zabawy w lesie.
- Pomagałam – odparłam, wskazując na moje ręce, w których trzymałam kolejny półmisek z sałatkami.
Kobieta po raz kolejny wywróciła oczami. Robiła tak zawsze, gdy według niej zachowywałam się głupio.
- Mówiłam ci, od tego jest służba. To oni mają zająć się nakryciem stołów i tymi wszystkimi sprawami organizacyjnymi. Za to im płacimy. – Ostrożnie zabrała półmisek z moich rąk i postawiła go na ladzie, dając jednocześnie znak jednej z kelnerek, aby się nim zajęła.
- Wiem, ale ja…
- Tak, tak. Pomagałaś – przerwała mi. – Czy ty Sophie w końcu zrozumiesz, że z nazwiskiem, które nosisz wiążą się udogodnienia? W tym mieście cała nasza rodzina jest wysoko ceniona i wręcz nietaktem byłoby, gdybyśmy mieli sami pracować, rozumiesz? – spytała, a ja skinęłam głową, chodź tak naprawdę nie rozumiałam.
Matka wyjrzała przez okno, a następnie znów stanęła naprzeciwko i popatrzyła na mnie z nieco zniesmaczonym wyrazem twarzy.
- Idź się wykąp i przebierz, bo goście już się schodzą – poleciła, a ja bez słowa ruszyłam ku schodom prowadzącym na górę. – Sukienka i buty są w twojej garderobie! – krzyknęła jeszcze za mną, aby mnie poinformować. Jakbym tego nie wiedziała.
Weszłam do swojego pokoju, w którym jak wszędzie, panował nienaganny porządek. A jednak, to w tym miejscu czułam się najlepiej. Może to dlatego, że nikt nigdy tutaj nie wchodził, a może dlatego, że pomimo wielu prób rodziców, udało mi się urządzić go chociaż w połowie według własnego uznania.
Wchodząc do łazienki zrzuciłam z siebie dres, który miałam na sobie. Weszłam pod prysznic, a zimna woda obmywała moją skórę. Wszędzie unosił się zapach truskawkowego płynu do kąpieli. Po kilku minutach stałam przed drzwiami do garderoby, owinięta w różowy, miękki ręcznik. Opierając dłonie na biodrach, przyglądałam się czarnej sukience koktajlowej i musiałam przyznać, że faktycznie była piękna.
Wzdychając z niechęcią, ściągnęłam ją z wieszaka i ubrałam na siebie. Mama jak zwykle trafiła z rozmiarem w dziesiątkę, choć mnie nigdy się to nie udawało. Ale w końcu to ona lepiej znała się na ciuchach.
Stanęłam przed dużym lustrem wiszącym na drzwiach do garderoby i obróciłam się, przyglądając własnemu odbiciu. Faktycznie, sukienka była w idealnym rozmiarze, a mimo to, i tak nie byłam zadowolona z tego, co zobaczyłam. Nigdy nie byłam zwolenniczką przesadnego eksponowania własnego ciała szczególnie, gdy nie było takiej potrzeby. Mama często irytowała się mówiąc, abym najlepiej założyła na siebie habit i zamknęła się w klasztorze, skoro jestem taka cnotliwa. Oboje, razem z tatą ciągle powtarzali mi, że powinnam pokazywać swoje zalety innym, ale ja jakoś nie uważałam tego za cenną radę.
Obróciłam się jeszcze raz, dokładniej przyglądając samej sobie. Złapałam za skrawek sukienki i naciągnęłam ją w dół, ale sukienka nie zmieniła swojej długości. Biała koronka, wystająca spod czarnego materiału ledwie sięgała moich kolan. Westchnęłam zrezygnowana, rozprostowując kilka zagnieceń.
Naprawdę nie podobało mi się to, że sukienka nie miała ramiączek i aż tak bardzo odkrywała ramiona. W dodatku była zdecydowanie za krótka. Ale teraz nie miałam już wyjścia, zresztą jak zawsze. Za każdym razem ubierałam to co chciała matka, aby tylko nie musieć słuchać jej długich monologów na temat tego, jak każda porządna dziewczyna z rodziny Andersonów powinna się nosić i jak zachowywać.
Podeszłam do garderoby i wyjęłam z niej granatowe pudełko. Usiadłam na łóżku i podniosłam do góry wieko, a moim oczom ukazała się para czarnych szpilek, których obcasy równe były długości mojej dłoni. Wsadziłam bose stopy, z pomalowanymi na czarno paznokciami w lakierowane szpilki, które okazały się być w idealnym rozmiarze. Jak zawsze.
Stanęłam na nogach i podeszłam do lustra. Czarne szpilki z jasnymi obcasami dodawały mi kilkunastu centymetrów i wydłużały optycznie – zbyt odsłonięte jak dla mnie – nogi. Wyjęłam kilka wsuwek z włosów, które opadły teraz luźno na ramiona. Makijaż, który tak naprawdę uważałam za zbyteczny, miałam już dawno zrobiony i byłam właściwie gotowa. Na chwiejnych nogach, myśląc o tym, jakim cudem uda mi się nie zabić w tych butach, podeszłam do biurka, na którym stała mała szkatułka. Ostrożnie ją otworzyłam i wyjęłam z niej srebrny łańcuszek z przywieszką. Zapięłam go na szyi, a maleńkie, srebrne serce spoczęło na moim dekolcie. Stanęłam ponownie przed lustrem, przykładając dłoń do łańcuszka.
Była to najcenniejsza dla mnie rzecz, pamiątka po babci, która zmarła, gdy miałam dwanaście lat. To ona zawsze mnie wspierała, doradzała i niezależnie od okoliczności, zawsze stawała po mojej stronie. Miała mnie nigdy nie opuszczać, a jednak to zrobiła. Ale nie byłam na nią zła. Teraz już nie. Wiedziałam, że gdzieś tam, jest jej lepiej i że każdego dnia mnie obserwuje i nadal wspiera, choć z innej strony. A mi zostało po niej to maleńkie, srebrne serduszko, które kiedyś, dawno, dawno temu ofiarował jej dziadek. Nosiłam je zawsze przy sobie, było dla mnie jak talizman, którego nie zamierzałam nigdy zdjąć.
Poprawiłam jeszcze raz sukienkę i zeszłam na dół. Po całym domu kręciło się mnóstwo obcych dla mnie ludzi, choć głównie była to służba. Wymijając ludzi noszących różne potrawy oraz napoje, udałam się do ogrodu, w którym było już pełno gości. Głównie byli to ludzie, których widziałam pierwszy raz na oczy, ale jakoś mnie to nie obeszło. Przez te szesnaście lat życia z ludźmi pokroju moich rodziców, zdążyłam już się przyzwyczaić.
Rozejrzałam się dookoła. Na białej kostce w końcu ogrodu znajdowały się stoły pozastawiane drogą zastawą, a zaraz obok bufet, z przeróżnymi daniami oraz napojami. Kawałek po lewej, ustawiona została niewielkiego rozmiaru scena. Wszystko przystrojone było w białe kolory, co trochę kojarzyło mi się z scenerią weselną, ale to przecież nie ja decydowałam. Na ławkach, po środku ogrodu tam, gdzie stała fontanna siedziało kilka osób, ubranych w eleganckie kreacje. Wszyscy wystroili się w swoje najlepsze stroje, ale dla mnie i tak wyglądali tak samo. W moich oczach nie różnili się niczym od siebie. Kolejne powierzchowne osoby, dbające tylko o własny interes.
Dostrzegłam rodziców rozmawiających z jakimś przysadzistym facetem, zaraz obok sceny. Ku mojemu nieszczęściu, matka zauważyła mnie i skinęła głową, abym do nich podeszła. Z ogromną niechęcią ruszyłam w ich kierunku. Podchodząc bliżej nich, rozpoznałam mężczyznę, z którym rozmawiali. Rodzice często załatwiali z nim jakieś interesy, które szczerze mówiąc, niezbyt mnie interesowały.
- Oh, a oto jest właśnie nasza urocza córka Sophie. – Mama nie byłaby sobą, gdyby nie pochwaliła mnie przed obcym dla mnie człowiekiem i nie zmuszała, abym wykazywała zainteresowanie jego osobą.
– Sophie, to pan Richardson, przełożony taty – powiedziała z naciskiem na ostatnie dwa słowa, co oznaczało tylko jedno. Mam być dla niego szczególnie miła.
- Dzień dobry – wydukałam z niechęcią, a matka posłała mi surowe spojrzenie.
- No, no. – Mężczyzna poprawił okulary, które nie wiem jakim cudem mieściły mu się w ogóle na nosie i zaczął mi się uporczywie przyglądać. – Twoi rodzice nie kłamali mówiąc jaka jesteś ładniutka – powiedział, a ja wstrzymałam powietrze, nie wiedząc co mogłabym powiedzieć.
Spojrzałam na mamę, która tylko głupio się uśmiechała.
- Ee… Miło mi pana poznać. – Spróbowałam się uśmiechnąć, ale nie wiem, czy nie wyszedł z tego raczej grymas.
- Ah, mnie również – odparł, ściskając moją rękę. Jego dłoń była spocona i oślizgła, a ja miałam ochotę jak najszybciej udać się do łazienki i obmyć ją gorącą wodą, z dużą ilością kokosowego mydła.
Mężczyzna puścił mnie, a ja dyskretnie wytarłam dłoń chusteczką, wyjętą z torebki.
- Zabrałem ze sobą syna, chyba nie jest to jakiś problem? – spytał, a rodzice momentalnie zaprzeczyli.
- Nie, ależ skąd. To przecież impreza charytatywna, a czym więcej gości, tym lepiej. – Matka uśmiechnęła się do niego, a ja przewróciłam oczami.
Impreza charytatywna, jasne. Ludzie spotykali się co roku, u wybranej wcześniej osoby, która miała znaczenie w mieście i bawili się, niemalże do rana, a to wszystko niby w celach charytatywnych. Grupy zamożnych i wpływowych ludzi obżerały się i piły litry alkoholi, dając w zamian kilka tysięcy na pobliskie schronisko dla biednych. To miała być sprawiedliwość?
- O, a to właśnie jest mój syn. Allan, podejdź proszę! – Mężczyzna zawołał chłopaka, obserwującego właśnie, jedną z dziewcząt stojących przy fontannie.
Allan odwrócił się i uśmiechnął do ojca, ukazując niemalże filmowy rząd białych i idealnie prostych zębów. Podszedł do nas, tak samo filmowym krokiem i ukłonił moim rodzicom, jakby pochodził z jakiejś arystokratycznej rodzinki.
Bajerant, pomyślałam.
- Mój syn, Allan. Allanie, a to są moi dobrzy znajomi, państwo Anderson wraz z córką, Sophią – powiedział, a jego syn – jak na arystokratę przystało – przywitał się z moim ojcem i ucałował dłoń matki. Gdy chciał zrobić to samo z moją, posłałam mu ostrzegawcze spojrzenie, więc tylko się uśmiechnął.
- Miło mi państwa poznać. No i ciebie też – zwrócił się do mnie, wciąż z tym głupi uśmiechem, przyklejonym do twarzy.
- Nie przypominam sobie, żebyśmy przechodzili na ty – burknęłam, a mama skarciła mnie spojrzeniem.
Allan tylko się uśmiechnął.
- Przepraszamy za nią, ma ostatnio zły okres – stwierdził ojciec, a pan Richardson wysilił się na uśmiech, kiwając głową ze zrozumieniem.
- Taki wiek – stwierdził niczym znawca, a ja ledwo powstrzymałam się od wybuchnięcia śmiechem.
Wielki znawca od humorów nastolatków się znalazł. Sam zapewne był jednym z nich trzy epoki temu.
- Zapraszamy do stołów, zaraz powinni podać obiad – Matka jak zwykle próbowała zmienić nie wygodny dla niej temat.
I najwidoczniej udało jej się, bo mężczyzna ruszył już w kierunku stołów, trzymając się za gruby brzuch. Gdy był już prawie na miejscu, odwrócił się ponownie w moim kierunku.
- Allan, zaopiekuj się Sophią. Myślę, że powinniście się dogadać. – Albo mi się zdawało, albo puścił swojemu synalkowi oczko, po czym odszedł.
Chciałam podążyć w jego ślady i jak najszybciej uciec z pola zasięgu Allana, ale wiedziałam, że nie wypada. Mimo mojej całej niechęci do tego rodzaju ludzi, pamiętałam o dobrym wychowaniu, które wpoiła mi jeszcze babcia, gdy żyła.
- Więc ty jesteś córką tych ludzi, którzy pracują dla mojego ojca – stwierdził, a ja niemal wyczułam wyższość w jego głosie.
Był ubrany w elegancki, markowy garnitur, który zapewne kosztował tyle, co mały samochód. Jego jasne włosy były idealnie przygładzone żelem, a ciemna opalenizna kontrastowała z jasnobłękitną koszulą wystającą zza marynarki. Na ręce miał złoty zegarek i właściwie po każdym, najmniejszym elemencie jego ubioru można było zgadnąć, że jest nadziany.
- Tak, właśnie – odparłam dumnie, choć wcale nie wiedziałam, czy powinnam szczycić się tym, że jestem córką takich ludzi, jak moi rodzice.
Ruszyłam w kierunku fontanny, a Allan szedł za mną. Wręcz czułam jego obślizgły wzrok na moich odsłoniętych nogach. Wzrok obślizgły, jak ręka jego ojca.
- Niezła chata – usłyszałam za sobą jego głos, choć tak naprawdę nie byłam pewna, czy w ogóle na niego spojrzał.
- Dzięki – odparłam, siadając na jednej z wolnych ławek.
Chłopak zajął miejsce obok mnie.
- Nie czujesz się tutaj samotna w tak wielkim domu? – spytał.
Doskonale wiedziałam, że sam mieszkał zapewne w dwa razy większym i wcale nie chodziło o to, że był faktycznie tego ciekaw.
- Musi być ci smutno samej wieczorami, kiedy twoi rodzice wyjeżdżają gdzieś w interesach – bardziej stwierdził niż spytał. Złapał za pasemko moich włosów i zaczął się nim bawić.
Zrobiło mi się niedobrze i wcale nie chodziło o tą sałatkę, którą jadłam na śniadanie.
- Mam brata. Starszego – powiedziałam z naciskiem, odwracając głowę w jego stronę.
- Ale brat chyba nie zastępuje ci najbliższej przyjaciółki, która mogłaby zostać u ciebie na noc. Albo chłopaka. – Zaczął się do mnie przysuwać.
Wpatrywałam się w jego zielone oczy na chwile tracąc kontakt ze światem. Zastanawiałam się, czy to wszystko dzieje się w mojej głowie, czy ten cały Allan naprawdę zamierza mnie pocałować.
Kiedy odzyskałam panowanie nad sobą, jego usta były w odległości zaledwie kilku centymetrów od moich. Szybko zerwałam się z ławki i spojrzałam na jego rozbawioną twarz.
- Muszę iść – wydukałam i nie pozwalając mu dojść do słowa, szybko odeszłam.

Taksówka zatrzymała się przy krawężniku. Ojciec zapłacił kierowcy i wysiadł, taszcząc jakąś książkę z nutami. Domyślałem się, że chodzi o muzykę i to wszystko, co raz mniej mi się podobało. Wysiadłem za nim, ubrany w ciemny garnitur, który o dziwo, idealnie na mnie leżał.
Nadal nie wiedziałem na czym polegać ma moja praca, ale fakt, że ojciec kazał mi się ubrać tak, a nie inaczej i że sam przyjechał tutaj ze mną, jakoś nie napawał mnie optymizmem. Wręcz przeciwnie, idąc zanim, zacząłem poważnie rozważać, czy moja wcześniejsza myśl o wystawieniu go, nie była przypadkiem odpowiednia. A jednak, nie protestowałem tylko szedłem za nim ciekaw, co też wymyślił mój wspaniały ojczulek.
Stanęliśmy przed ogromną, żelazną bramą z literami A na jednym i drugim jej skrzydle. Ojciec nacisnął jeden z przycisków na domofonie, a już po chwili wyszła do nas kobieta ubrana w czarną spódniczkę i białą koszulę. Włosy miała zebrane to tyłu i żaden, nawet najdrobniejszy kosmyk nie odstawał w nieodpowiednim kierunku.
- Pan Rettino? – spytała, a ojciec skinął głową. – A to pewnie pański syn?
- Tak, to jest Dylan – odparł, wchodząc za nią przez bramę, która już zaczęła się automatycznie zamykać.
- Dobrze, że panowie już są. Zapraszam za mną. – Ruszyła w stronę domu.
Idąc kremową kostką w stronę ogromnego, jasnego domu zdałem sobie sprawę, że skądś kojarzę ten dom. Nie wiedziałem tylko, skąd.
Kobieta otworzyła wielkie, dębowe drzwi i wpuściła nas do środka, a ja doznałem olśnienia. Schody na wprost nas, skórzane kanapy po lewej, marmurowe płytki i wielki, wysadzany klejnotami żyrandol świadczyły o tym, że znajdowałem się w domu Matta i Sophie. Nie wiem, jak mogłem nie rozpoznać tej wielkiej willi, ale najwidoczniej alkohol z zeszłej nocy, jeszcze nie wyparował całkowicie z mojego organizmu.
- Czy pański syn…
- Dylan – przerwałem jej szybko, aby nie musiała więcej przypominać mi, że On jest moim ojcem.
- No więc czy Dylan wie co ma robić? – spytała, a ja pokręciłem przecząco głową.
Kobieta westchnęła, taksując mnie jednocześnie nieco podirytowanym spojrzeniem. Wsadziłem ręce w kieszenie garnituru.
- Zabiorę go do kuchni i wszystko wyjaśnię – zwróciła się do ojca, który tylko skinął głową i podążył w nieznanym mi kierunku.
Ruszyłem za kobietą w stronę wymienionego wcześniej przez nią, miejsca.

Stałem w małym pomieszczeniu przeznaczonym dla służby, ledwo panując nad nerwami. Patrzyłem na swoje odbicie w lustrze zastanawiając się, co ja właściwie tutaj robię. W rękach trzymałem tacę z napojami i szczerze mówiąc, wyglądałem jak jakiś frajer. Miałem ochotę rzucić metalową tacą o lustro, ale tego nie zrobiłem.
- Kurwa, to chyba jakiś żart – burknąłem do swojego odbicia.
Jak się okazało, praca którą znalazł dla mnie ojczulek, to praca kelnera na jakimś pieprzonym przyjęciu charytatywnym, w domu państwa Andersonów. I niby ja, miałem usługiwać tego wieczora jakimś nadętym ludziom, którzy niby to, wspierali pobliskie schronisko dla bezdomnych. Może i fakt, pieniądze za ten jeden dzień miały być całkiem spore, ale jakoś nie widziało mi się bycie na posyłki ludzi, których nawet nie znałem. Mimo to, nie miałem już wyjścia. Wiedziałem, że jeśli tego nie zrobię, ojciec może odesłać mnie do matki a tam, policja od razu wsadzi mnie do pierdla.
Westchnąłem zrezygnowany. Postawiłem tacę na stojącym w pobliżu stoliku i zdjąłem marynarkę. Podwinąłem rękawy białej koszuli i zrzuciłem z siebie tą głupią muchę. Przejechałem dłonią po włosach i uśmiechnąłem się do swojego odbicia w lustrze. Nie wyglądałem już tak sztywno i poczułem się nieco lepiej. Zgoda, mogłem się poświęcić i pracować ten jeden dzień, ale nie zamierzałem robić z siebie jakiegoś idioty.
Zabierając tacę ze sobą, ruszyłem do ogrodu, w którym było mnóstwo, eleganckich ludzi. Grubsi, chudsi, brzydsi, wyżsi. Wszyscy jednakowo nadęci i bogaci.
Ogród był tak ogromny, że zastanawiałem się, czy nie leży przypadkiem na dwóch posiadłościach. Wszystko przystrojone było w białe kolory, co skojarzyło mi się z weselem.
Biorąc głębszy oddech ruszyłem w stronę grupki ludzi, stojących tuż obok.
- Może coś do picia? – spytałem, siląc się na jak najnormalniejszy ton głosu.
Wysoka i przeraźliwie chuda kobieta ubrana w krwiście czerwoną kreację, zapewne od jakiegoś bardzo znanego projektanta, spojrzała na mnie niczym na intruza.
Wbrew temu, wyszczerzyłem się do niej jak głupi, co skomentowała tylko, nieco pogardliwym, uśmieszkiem. Zabrała z tacy dwa kieliszki, jeden dla siebie, a drugi dla swojego napakowanego towarzysza, a ja odszedłem w stronę innych ludzi, nadal szczerząc się jak głupi.
Miałem zamiar pokazać wszystkim, że Dylan Rettino też może.

Dobra. Mój wcześniejszy plan legł w gruzach zaledwie po około trzydziestu minutach. Ludzie tutaj byli bardziej nadęci, niż mi się wydawało i najwyraźniej nikt nie doceniał mojego poświęcenia. Rozumiem. Kelnerowanie  kelnerowaniem, ale ci ludzie, najzwyczajniej w świecie, traktowali mnie jak chłopaka na posyłki. Nie zamierzałem nim dla nich być i nie zamierzałem dłużej tutaj zostawać.
Szedłem, już bardzo podirytowany tym wszystkim, w stronę domu, kiedy właśnie na kogoś wpadłem. Taca zatrzęsła się w moich rękach i kilka kieliszków spadło, na ziemię, roztrzaskując się obok naszych nóg.
- Oh, przepraszam, ja… - urwała, najwidoczniej mnie poznając.
Schyliłem się, zbierając szkło. Dostrzegłem długie, opalone nogi, ubrane w wysokie szpilki, tuż obok mnie. Podniosłem się, stając twarzą w twarz z Sophie.
- Ty? – wydukała, patrząc na mnie zaskoczona.
Nie mogłem powstrzymać się, od cienia uśmiechu.
- Jak widać – odparłem, kładąc na tacy potłuczone szkło.
Dziewczyna nadal patrzyła na mnie, jak na ducha. Dopiero po chwili, potrząsnęła głową, a jej wzrok zrobił się bardziej surowy.
- Co ty tutaj robisz? – spytała, nieco podirytowanym głosem.
- Też się cieszę, że cię widzę. – Chciałem ją wyminąć, ale mi przeszkodziła.
- Chwilę, rozmawiam z tobą.
- Wybacz, słońce, ale jak widzisz, jestem w pracy i muszę do niej wracać, także…
- Pracujesz tutaj? – nie kryła zdziwienia.
Przewróciłem oczami.
- Zamierzasz mnie teraz wyśmiewać czy coś? – spytałem, choć wiedziałem, że Sophie Anderson, nie byłaby do tego zdolna.
- Nie, ja po prostu… Jestem zaskoczona – odparła szczerze.
- Cieszę się, że dostarczam ci atrakcji na tej, jakże nudnej imprezie, a teraz wybacz, ale spływam. – odwróciłem się by odejść, ale znów mnie powstrzymała.
- Poczekaj. – stanęła przede mną.
- Na co?
- Ja chciałam… - przerwała, biorąc głęboki wdech. – Chciałam cię przeprosić.
- Przeprosić? – zdziwiłem się. Nie miała mnie za co przepraszać i… - Ah, za tamten cios? – spytałem rozbawiony, a ona skinęła głową, ledwie zauważalnie.
Odruchowo złapałem się za policzek, w który dzień wcześniej mnie uderzyła.
- Wiesz, muszę ci przyznać, nie sądziłem, że masz tyle siły – stwierdziłem rozbawiony, a ona spuściła głowę, zawstydzona.
- Tak, wiem. Naprawdę cię przepraszam. Ja… Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Normalnie się tak nie zachowuję, ale tak się wtedy zdenerwowałam, że…
- Hej, mała. – Złapałem ją za podbródek, zmuszając, aby spojrzała mi w oczy. – Wyluzuj, dobra? Należało mi się, więc oberwałem.
Spojrzała na mnie zaskoczona.
- Naprawdę?
- A nie? – spytałem, a na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu.
Staliśmy tak przez kilka sekund. Ja, wciąż trzymając jej podbródek i ona, uśmiechając się do mnie.
- Wiesz, nie jesteś taki zły, kiedy…
- Kiedy co?
- Dylan! – Usłyszeliśmy podenerwowany głos jakiejś kobiety.
Puściłem Sophie, łapiąc tacę ponownie w dwie ręce. Dziewczyna cofnęła się o krok, nieco speszona.
- Co to wszystko ma znaczyć? – Kobieta, o idealnie ułożonych włosach, zmierzała w naszą stronę, przy okazji ciskając w moim kierunku pioruny. – Wiedziałam, że będą z tobą problemy, kiedy tylko zobaczyłam cię, z tą naburmuszoną miną przy bramie – stwierdziła, podchodząc bliżej nas. Założyła ręce na biodrach, wciąż patrząc na mnie morderczym wzrokiem.
- Co mają znaczyć te potłuczone kieliszki? – Wskazała głową na tacę w moich rękach, na której nadal leżało szkło.
Przewróciłem oczami.
- To moja wina, ja na niego wpadłam – odezwała się Sophie, a kobieta spojrzała na nią zaskoczona, jakby dopiero co ją zauważyła.
- Oh, panienko Anderson, najmocniej za niego przepraszam. To się już nie powtórzy, zapewniam. – Mówiła tak przejętym głosem, jakby od tego zależało jej życie.
- Niech się pani nie martwi. To naprawdę moja wina. – Sophie patrzyła na nią inaczej niż ci wszyscy znajdujący się tutaj ludzie. Bez cienia wyższości.
- Oh, zapewne tak nie jest. A ty – zwróciła się do mnie. - Potrącimy ci to z pensji – powiedziała, nie zwracając w ogóle uwagi na to, co powiedziała przed chwilą dziewczyna.
- Co?! – oburzyłem się.
- I ani słowa więcej. – Zmroziła mnie ostrym spojrzeniem i przepraszając jeszcze raz, ruszyła w stronę gości.
- Świetnie – burknąłem pod nosem.
- Dylan, ja przepraszam. To moja wina, wszystko jej wyjaśnię. – Sophie patrzyła na mnie przepraszająco, ale złość nadal we mnie rosła.
- Lepiej już po prostu daj spokój, bo jak widać, tylko mieszasz – odparłem wściekły, tym razem odchodząc w stronę domu.

Świetnie. Dopiero co, udało mi się przeprosić Dylana, a teraz znów nabroiłam. Te stłuczone kieliszki, to była moja wina, a jednak, to jemu się za nie dostało. Po raz kolejny tego dnia czułam się winna i musiałam coś z tym zrobić.
Udałam się do domu, a dokładnie do kuchni, w której spodziewałam się znaleźć panią Despain, organizatorkę całej tej imprezy. Tak, jak myślałam - kobieta nadzorowała pracę kucharek, które dwoiły się i troiły, aby zaspokoić zachcianki tutejszych gości.
- Przepraszam, możemy porozmawiać? – spytałam, podchodząc bliżej niej.
Kobieta odwróciła się jak oparzona. Uśmiechnęłam się do niej.
- Oh, to panienka. – Złapała się za klatkę piersiową. Najwidoczniej ją wystraszyłam. – Tak, oczywiście, ale jeśli chodzi o tego chłopaka, to mogę zapewnić, że to już się nie powtórzy…
- Ja właśnie w tej sprawie – przerwałam jej. – To była naprawdę moja wina. To ja na niego wpadłam i…
- Niech się panienka tym nie martwi. Chłopak dostał już nauczkę i nie powinien sprawiać więcej kłopotu. Jeśli jednak tak się stanie, zapewniam, że więcej go panienka nie zobaczy. – Gadała jak najęta, a ja, nie byłam nawet w stanie, jej przerwać.
- Ale…
- Przepraszam, ale musze wracać do obowiązków. I proszę się naprawdę nie przejmować tamtym incydentem, wszystko jest pod kontrolą – stwierdziła i najzwyczajniej w świecie odeszła, nie dopuszczając mnie do słowa.
Wracałam do ogrodu, wściekła jak nigdy. Byłam zła na siebie, za swoją bezsilność, na otaczających mnie ludzi, którzy usiłowali być mili, a tak naprawdę chodziło im tylko o pieniądze, no i na panią Despain, która w ogóle nie chciała mnie słuchać. Miałam dosyć tego, że wszyscy traktowali mnie tylko i wyłącznie, jako córeczkę zamożnych ludzi, od których chcieli wyciągnąć pieniądze lub chociaż popławić się w ich sławie.
Podeszłam do sceny, przy której czekał już na mnie pan Rettino – jeden z niewielu osób obecnych na przyjęciu, któremu nie zależało, tylko i wyłącznie, na pieniądzach.
- Witaj, Sophio. Wyglądasz dzisiaj wręcz przepięknie – uśmiechnął się do mnie co, momentalnie, odwzajemniłam.
- Dziękuję. Za to pan, jak zwykle jest dla mnie zbyt miły – odparłam, na co on pokręcił przecząco głową.
- Nie. Ja jak zwykle mówię prawdę – wyjaśnił, wciąż się uśmiechając.
Naprawdę lubiłam tego człowieka. Miałam z nim nawet lepszy kontakt niż z własnymi rodzicami i prawdę mówiąc, zastanawiałam się, dlaczego jego syn tak bardzo się od niego różni.
- Gotowa na występ? – spytał, podając mi nuty.
Wzięłam głęboki oddech, próbując opanować drżenie rąk i stres, który właśnie zaczął we mnie narastać.
- Dasz radę, wierzę w ciebie. – Ojciec Dylana pogłaskał mnie pocieszająco po ramieniu, chcąc dodać mi otuchy.
Skinęłam głową i biorąc od niego nuty, weszłam na scenę, a oczy wszystkich skierowały się ku mnie.

Stawiałem właśnie na stole nową porcję owoców, gdy dookoła mnie rozległy się głośne oklaski. Oczy wszystkich gości zwrócone były ku scenie, znajdującej się po lewej stronie. Podążyłem wzrokiem w tamtym kierunku i dostrzegłem Sophie, siedzącą za białym pianinem. Dłonie miała położone na klawiszach, ale nie grała. Była zdenerwowana, poznałem to po jej drżących rękach i głębokich oddechach, które brała. Dopiero po chwili, kiedy już się uspokoiła, zaczęła delikatnie uderzać palcami w białe klawisze.
Postawiłem talerz na stole i oparłem się o pobliskie drzewo, patrząc w jej kierunku. Dopiero teraz, mogłem jej się dokładnie przyjrzeć. Ubrana była w czarną sukienkę, odcinaną pod biustem białą wstążką. Biała koronka kończyła się nieco powyżej linii kolan, a wysokie, czarne szpilki sprawiały, że jej nogi wyglądały w nich cholernie seksownie. Prawdę mówiąc, nie sądziłem, że dziewczyna ma, aż tak świetną figurę. Czarne loki spadały swobodnie na plecy i nagie ramiona, muskając jej skórę. Jej zgrabne palce uderzały co chwilę w białe klawisze sprawiając, że muzyka płynęła po ogrodzie, wprawiając tutejszych ludzi w osłupienie.
Rozejrzałem się dookoła stwierdzając, że zrobiło się zupełnie cicho, wszelkie rozmowy ucichły. Ludzie wpatrywali się w nią z zachwytem, a Soph niczego nie świadoma, grała dalej delikatną melodię, wkładając w to całe serce. Na jej twarzy malowało się takie skupienie, jakiego jeszcze nigdy u niej nie widziałem. Strach zdawał się odejść w niepamięć, teraz liczyła się tylko melodia.
- Jest świetna, prawda? – Obok mnie nagle stanął ojciec, który uśmiechał się, dumny ze swojej uczennicy.
Odwróciłem wzrok od Sophie i zabrałem ze stołu brudne talerze, stawiając je na srebrnej tacy.
- Chyba tak. Nie wiem, nie znam się na tym – odparłem, wzruszając ramionami.
Ale on nadal stał wpatrując się w nią z uśmiechem.

Kiedy dziewczyna przestała grać, po całym ogrodzie rozległy się gromkie brawa. Sophie nieco speszona podziękowała wszystkim i zeszła ze sceny, gdzie czekała na nią grupka ludzi. Wysoka kobieta, o ciemnych włosach mówiła coś do swoich towarzyszy, przytulając do siebie dziewczynę, która posyłała wszystkim wymuszony uśmiech. Zgadywałem, że była to jej matka – miała tak samo ciemne oczy, jak Soph i podobnie pełne usta. Była ubrana w elegancką suknię i w przeciwieństwie do córki, uśmiechała się do wszystkich z wyższością, która błądziła w jej ciemnych oczach.
Sophie powiedziała coś do znajomych matki i odeszła od nich, z zażenowaną miną. Ledwo powstrzymałem się, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
- No, Soph. Całkiem nieźle grasz – stwierdziłem, gdy była już obok mnie.
Zatrzymała się, patrząc na mnie z tym samym zażenowaniem wypisanym na twarzy.
- A co ty możesz o tym wiedzieć? – spytała ironicznie.
Uśmiechnąłem się nieco.
- Auć. Łamiesz mi serce swoją złośliwością. – Złapałem się za klatkę piersiową, robiąc przy tym minę, jakbym umierał z ogromnego bólu.
- To chyba raczej ty, jesteś tutaj złośliwy – zauważyła, a kąciki moich ust powędrowały ku górze.
- Tak myślisz? – Podszedłem bliżej niej. – A co jeśli ja mówię prawdę?
Wyglądała na zbitą z tropu. Patrzyła mi prosto w oczy, najwyraźniej próbując mnie rozgryźć. Znowu.
Nagle podszedł do nas jakiś chłopak, o nienaturalnie idealnym uśmiechu, w idealnie drogim garniturze.
- Sophio, tutaj jesteś. Szukałem cię cały czas. Niesamowity występ – podszedł do niej i objął ją w pasie, ale dziewczyna odepchnęła jego rękę.
- Czy ty sobie nie za dużo pozwalasz? – spytała, nieco zdenerwowana.
Chłopak odrzucił głowę do tyłu, wybuchając śmiechem.
- Jesteś naprawdę dowcipna, ale nie udawaj już, że ci się nie podobam. – Złapał ją za rękę, ale tym razem mocniej, bo nie mogła jej wyrwać.
- Hej, koleś – zwróciłem się do niego. – Nie skumałeś tej delikatnej aluzji, że ona cię nie chce?
Blondyn wyglądał tak, jakby dopiero teraz mnie zauważył. W ciągu pracy na tym przyjęciu, jakoś zdążyłem się do tego przyzwyczaić.
- A ten jeden to kto? Twój chłoptaś? – spytał, podchodząc kilka bliżej mnie.
Miałem ochotę wybić mu te, nienaturalnie idealne, zęby.
- A nawet jeśli, to co? – Sam nie wiem czemu to powiedziałem. Słowa same wyrwały się z moich ust.
Soph stojąca teraz za plecami blondyna, posłała mi zdziwione spojrzenie, ale je zignorowałem. Chłopak odwrócił się w jej stronę, patrząc na nią rozbawionym wzrokiem.
- Serio? Chodzisz z chłopcem na posyłki? – spytał rozbawiony, ale Soph spojrzała na mnie pytająco.
Zrobiłem krok w stronę chłopaka tak, że teraz staliśmy twarzą w twarz.
- Spadaj koleś, bo ona nie jest tobą zainteresowana – powiedziałem stanowczo.
Blondas już otworzył usta, aby coś odpowiedzieć, ale jakiś gruby facet zawołał go, więc ten tylko posłał mi pogardliwe spojrzenie i odszedł. Sophie wciąż patrzyła na mnie zdziwiona.
- Co?
- Dlaczego to zrobiłeś? – spytała, ale kąciki jej ust nieznacznie uniosły się ku górze.
Przewróciłem oczami.
- Daj spokój – roześmiałem się. - Nie rób sobie nadziei, było mi cię po prostu żal – stwierdziłem i odszedłem w stronę szefowej, która już posyłała mi karcące spojrzenia.
A Sophie stała tam dalej, wciąż głupkowato się uśmiechając. Wiem, bo odwróciłem się przez chwilę, by jeszcze raz na nią spojrzeć.

***
Długi, długi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz