sobota, 29 września 2012

Rozdział IV



Uderzałam paznokciami w porysowany, dębowy blat biurka, przy którym siedziałam. Oparłam głowę na lewej dłoni i spojrzałam na zegarek wiszący w głębi pomieszczenia. Czarne wskazówki pokazywały godzinę 19:09. Dookoła mnie było pusto i cicho, a  powietrzu unosił się specyficzny zapach, zakurzonych książek.
Doskonale zdawałam sobie sprawę, że nie przyjdzie. Byłam świadoma tego, że mnie wykiwał, a mimo to, czekałam na niego, aż do teraz.
Zawsze taka byłam. Ludzie wiedzieli, że zgodzę się niemal na wszystko, aby im pomóc i potrafili to wykorzystać. A ja, mimo że tyle razy się już na nich zawodziłam, to zawsze wierzyłam, że może uda mi się kogoś zmienić. Że może tym razem…
- Sophie – wysoka brunetka, w okularach z grubymi oprawkami, zwróciła się do mnie zza blatu, na którym leżała sterta papierów. – Jest już po dziewiętnastej. Zamykamy – uśmiechnęła się do mnie jak zawsze, gdy ze mną rozmawiała.
- Tak, wiem. Już idę – odpowiedziałam jej uśmiechem, na co ona tylko pokręciła głową i odłożyła kilka książek na półkę.
Zamknęłam podręcznik leżący przede mną i schowałam go do swojej torby. Zarzuciłam ją na ramię i wstałam od biurka.
- Dobranoc – powiedziałam do bibliotekarki wychodząc.
Zabierając wcześniej sweterek z szafki, wyszłam ze szkoły w mrok, na chłodne powietrze. Odetchnęłam głęboko zamykając oczy.
Niezwykły klimat Florydy zawsze mnie zaskakiwał. W dzień potrafiło być trzydzieści stopni na plusie, a w nocy temperatura spadała do piętnastu.
Poprawiłam torbę na ramieniu i ruszyłam przez parking oświetlony lampami. Szłam szybkim krokiem, aby zdążyć na najbliższy autobus. Zauważyłam jakiś dwóch napakowanych typków po drugiej stronie ulicy, więc jeszcze bardziej przyspieszyłam. Wyjęłam z kieszeni spodni komórkę, aby zająć czymś głowę i nie myśleć o tym, że ktoś mógłby mnie napaść. Wybrałam odpowiedni numer i nacisnęłam zieloną słuchawkę. Po kilku sygnałach, odebrał.
- Gdzie jesteś? – spytałam, bez zbędnych wstępów.
- Spokojnie siostrzyczko, jeszcze przed dwudziestą drugą – zaśmiał się.
Jak zwykle nabijał się ze mnie, nie wiem dlaczego. Po prostu się o niego martwiłam, ale on, chyba nie bardzo się tym przejmował.
- Piłeś – bardziej stwierdziłam niż spytałam.
Zdałam sobie sprawę, że wcale mnie to nie zdziwiło. Jego wyjścia z domu były na porządku dziennym i już zdążyłam się do tego przyzwyczaić, co nie znaczyło, że mniej się o niego martwiłam, niż kiedyś.
- Jakbyś była zdziwiona – burknął. – Poza tym, to tylko jedno piwo – stwierdził, a gdzieś w tle rozniosły się śmiechy.
- Gdzie on jest? – spytałam głupio.
- Kto?
- Ten twój nowy kumpel… Dylan. Jest z tobą?
- Może… - odparł tajemniczo. – A dlaczego o niego pytasz siostrzyczko? Czyżbyś ty także, padła ofiarą jego uroku? – zapytał i znów się roześmiał.
Miał ze mnie ubaw, a ja byłam coraz bardziej zła.
- Przestań się ze mnie nabijać i odpowiedz – chciałam, aby ton mojego głosu brzmiał ostrzej, ale chyba nie bardzo mi to wyszło.
Doszłam do przystanku autobusowego i spojrzałam na rozkład jazdy. Najbliższy autobus miał przyjechać za pięć minut.
- Powiem ci, jeśli powiesz dlaczego o niego pytasz.
Westchnęłam zrezygnowana, siadając na ławce.
- Miałam się z nim dzisiaj spotkać, żeby wytłumaczyć mu matematykę, ale nie przyszedł.
- Dylan, czy to prawda? – spytał Matt.
- Możliwe – odparł w tle czyjś głos, a mój brat się roześmiał. Poczułam jak w oczach zbierają mi się łzy.
- Siostrzyczko on sam chyba nie do końca…
- Nie ważne – burknęłam i się rozłączyłam.
Schowałam głowę w dłoniach i załkałam.
Nienawidziłam być traktowana jak dziecko, albo niczego nieświadoma dziewczyna. Nie znosiłam być bezsilna. Wprawdzie zdążyłam się już uodpornić i przyzwyczaić do tego, że jestem młodszą siostrą Matthew’a  Andersona – jednego z największych ciach w tej szkole, złego chłopca, który przyciągał spojrzenia dziewczyn, a który jednocześnie potrafił stanąć w obronie słabszych - jednak mimo to, czasem miałam po prostu ochotę uciec, być kimś innym.
Na przystanek podjechał autobus. Podniosłam z ławki swoją torbę, a gdy drzwi się otworzyły, weszłam do pojazdu. W środku siedziało tylko kilka osób. Zajęłam miejsce w jednym z tylnych rzędów i oparłam głowę o szybę oddychając głęboko. Autokar ruszył, a ja przyglądałam się miastu, pogrążonemu w mroku za oknem.
W pewnym momencie dostrzegłam, że jakiś łysy napakowany facet, co chwila spogląda w moją stronę. Przycisnęłam torbę bardziej do piersi i udawałam, że tego nie widzę.
Kiedy autobus zatrzymał się na moim przystanku, wysiadłam z niego tak szybko, jak tylko to było możliwe. Nie oglądając się ani na chwilę, ruszyłam szybkim krokiem przed siebie. W pewnym momencie usłyszałam za sobą kroki i jak oparzona obróciłam się za siebie, ale nikogo nie dostrzegłam. Moje serce przyspieszyło dwukrotnie, a szybki marsz przerodził się, niemalże w bieg. W mojej głowie zaczęły się rodzić najprzeróżniejsze scenariusze, z których żaden nie kończył się szczęśliwie.
Odwróciłam się, aby spojrzeć czy nikt za mną nie idzie i właśnie wtedy, wpadłam na kogoś. Zachwiałam się, ale czyjeś silne ramiona ocaliły mnie przed upadkiem. W moim gardle uwiązł krzyk, a serce stanęło na chwilę. Podniosłam do góry przerażone spojrzenie i dostrzegłam te brązowe oczy oraz figlarski uśmieszek.
Wyrwałam się z jego uścisku i zrobiłam krok do tyłu patrząc na niego groźnie.
- A gdzie to panienka ,,poradzę sobie sama” chodzi o tej porze po ciemku i to w dodatku bez ochrony? – zaśmiał się nie spuszczając ze mnie wzroku.
- Sophie – burknęłam. – Mam na imię Sophie.
- Tak, jasne. Niech ci będzie, Soph – machnął ręką i najzwyczajniej w świecie wyminął mnie, aby odejść.
Byłam tak zaskoczona, że przez chwilę, nie wiedziałam co powiedzieć. Ocknęłam się jednak i podbiegłam, dorównując mu kroku.
- Nic mi nie powiesz? – spytałam podniesionym tonem, a on spojrzał na mnie pytająco. – Czekałam na ciebie trzy godziny. Powinieneś chyba jakoś się wytłumaczyć – stwierdziłam zakładając ręce na klatce piersiowej.
Chłopak zatrzymał się i roześmiał, po czym spojrzał na mnie tym drwiącym spojrzeniem.
- Twój brat miał rację. Jesteś naprawdę zabawna, Soph – stwierdził i po raz kolejny się roześmiał.
Ruszył dalej, a ja za nim.
- Jestem Sophie. Nikt nie mówi do mnie Soph – ton mojego głosu nie był już tak pewny, jak jeszcze przed chwilą.
Brunet wzruszył ramionami, nie zaszczycając mnie nawet spojrzeniem.
- Trudno, Soph zostaje – oznajmił.
Chciałam coś odpowiedzieć, ale prawdę mówiąc, zabrakło mi argumentów.
- To powiesz mi w końcu, dlaczego olałeś nasze korki i nie raczyłeś mnie nawet zawiadomić, że nie przyjdziesz?
- Naprawdę sądzisz, że mam zamiar ci się tłumaczyć? – spytał, co zbiło mnie nieco z tropu.
- Ale należą mi się jakieś wytłumaczenia – odparłam głupio.
- Nie wydaje mi się – stwierdził, przyspieszając kroku.
Miałam tego dosyć. Ta jego gierka już mnie męczyła, ale nie miałam zamiaru ustąpić.
Dogoniłam go po raz kolejny, gdy wchodził na podwórko. Nawet nie wiem kiedy, znaleźliśmy się pod jego domem.
- Stój – powiedziałam ostro, stając na werandzie między nim, a drzwiami wejściowymi do budynku.
Chłopak wcisnął ręce w kieszenie spodni i uniósł do góry jedną brew, nie spuszczając ze mnie wzroku.
- Z własnej, nie przymuszonej woli chciałam ci pomóc, a ty co?! Zmarnowałam trzy godziny przez ciebie i twoje głupie zachowanie! Naprawdę sądzisz, że nie mam nic lepszego do roboty, jak siedzieć w bibliotece i czekać, aż może łaskawie zjawisz się, abym mogła uratować ci tyłek?
- A masz? – zadrwił.
- Jesteś… YGH! – tupnęłam nogą, na co on znów się roześmiał.
Miałam ochotę kopnąć go w kostkę, ale brakowało mi na to odwagi.
- Nie znam takiego przymiotnika.
- Przestań! – powiedziałam nieco zbyt głośno.
Usłyszałam jak drzwi za mną się otwierają, a z twarzy bruneta zniknął drwiący uśmieszek.
- Dylan? Co się tu dzieje? – za mną stał ojciec chłopaka, który najwidoczniej usłyszał naszą małą kłótnię. O ile jego nabijanie się ze mnie, w ogóle można nazwać było kłótnią.
- Dobry wieczór – odwróciłam się w stronę pana Rettino i uśmiechnęłam serdecznie.
- Sophie, dlaczego krzyczałaś? – spytał.
Spojrzałam na Dylana, który stał z zaciętym wyrazem twarzy, nie spuszczając wzroku z ojca.
- To nic takiego. Tak sobie tylko… Żartowaliśmy – skłamałam.
Właściwie nie wiedziałam czemu, okłamałam ojca chłopaka. Mogłabym przecież powiedzieć prawdę, a wtedy ojciec Dylana zrobiłby mu awanturę i może chłopak nie zachowywałby się już tak, wobec mnie i innych. Ale szczerze mówiąc, wątpiłam, że cokolwiek by go to obeszło.
- Mhm… - pan Rettino spojrzał badawczo na syna, ale ten wytrzymał jego spojrzenie. – Myślałem, że już dzisiaj nie przyjdziesz. Umówiliśmy się na dziewiętnastą, zgadza się?
- Tak, przepraszam. Po prostu coś… Coś mi wypadło – kątem oka dostrzegłam, jak Dylan na ułamek sekundy, przenosi na mnie spojrzenie, by już po chwili, znów wpatrywać się w ojca.
- Rozumiem. Wejdź proszę – pan Rettino wpuścił mnie do środka.
Weszłam do salonu i usiadłam za pianinem. Dylan nie odzywając się już ani słowem, przemknął przez pokój do kuchni, w której zniknął na dobre.
- To jak? Nauczyłaś się ostatniego utworu? – zagadnął mnie jego ociec, siadając na krześle obok.
Skinęłam głową i zaczęłam grać, znaną mi już na pamięć piosenkę.

Zamknąłem się w swoim pokoju i starając skupić na czymś innym, niż na dźwiękach dochodzących z dołu, położyłem się na łóżku. Wsadziłem ręce pod głowę i dokładnie w momencie, kiedy zamykałem oczy, zadzwonił mój telefon. Z niechęcią podniosłem się z łóżka i odebrałem połączenie.
- Miałeś zadzwonić jak tylko dojedziesz do ojca – takimi właśnie słowami, powitała mnie matka.
- Nie miałem czasu – stwierdziłem, co oczywiście nie było prawdą.
- Przez prawie tydzień go nie miałeś? Dobrze wiesz, że ci nie wierzę – oznajmiła, a ja wywróciłem oczami. – No więc jak tam jest? Chodzisz już do szkoły?
- Co za różnica? – warknąłem. – Szkoła tam, szkoła tutaj – jedno gówno.
- Wyrażaj się! Mimo wszystko, jestem twoją matką i masz tak do mnie nie mówić – skarciła mnie, a ja w odpowiedzi mruknąłem coś pod nosem. – I nawet nie próbuj znowu czegoś odwalać albo nie chodzić do szkoły, bo…
- Bo co? – spytałem zadziornie. – Zawsze tak mówiłaś i jeszcze nigdy twoje argumenty mnie nie przekonywały. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?
Cisza. Jak gdyby, zastanawiała się nad słowami, które powinna teraz powiedzieć.
- Dylan, twoje żarty się skończyły – jej głos był poważny, choć spokojny. – Dosyć robienia wszystkiego, czego tylko chcesz, rozumiesz? – nie odpowiedziałem, więc kontynuowała. – Dobrze wiesz, że policja dała nam obojgu ultimatum. Jeśli tym razem coś odwalisz, pójdziesz siedzieć.
- Dużo razy już to słyszałem…
- Dylan! – warknęła. – To nie przelewki. Wiele się natrudziłam, żeby ubłagać policjantów o ostatnią szansę dla ciebie.
- Tak? Znowu przespałaś się z którymś z nich? – zadrwiłem.
- Zamilcz!
- Muszę kończyć, mamo – powiedziałem ironicznie i najzwyczajniej w świecie, rozłączyłem się.
Walnąłem się na łóżko i wsadziłem ręce pod głowę.
Miałem dosyć tego bagna, w którym żyłem. Miałem dosyć tego syfu, ale nie potrafiłem się z tego wyrwać i już dawno straciłem na to nadzieję.
Nie mając nic lepszego do roboty postanowiłem zejść na dół. Wszedłem do salonu, w którym nadal siedział mój ojciec, z brunetką. Oparłem się o framugę drzwi i wpatrywałem w jej smukłe plecy. Patrzyłem jak uderza szczupłymi palcami w klawisze pianina. Robiła to tak, jakby od tego zależało jej życie. Kołysała się lekko, ledwie zauważalnie, w takt muzyki, która wypływała spod jej palców. Kiedy skończyła, spojrzała pytająco na Johna, siedzącego po jej prawej stronie. Mężczyzna pokiwał głową, najwidoczniej dumny ze swojej uczennicy, a ona uśmiechnęła się do niego.
Zaklaskałem energicznie w dłonie, na co dziewczyna odwróciła się gwałtownie i dostrzegając mnie, jej policzki oblały się rumieńcem. John posłał mi karcące spojrzenie.
- No co? – spytałem ironicznie. – To było.. Uh. Cudne, niebiańskie, wspaniałe! Niczym symfonia dla moich uszu. Jak…
- Daruj sobie – przerwał mi mój monolog, wstając z krzesła. – To, że ciebie to bawi, nie znaczy, że innych także.
Wzruszyłem ramionami, nie ruszając się z miejsca.
- Takie życie, nie? – uśmiechnąłem się ironicznie co on, skomentował milczeniem.
- Sophie, ktoś po ciebie przyjedzie? – spytał dziewczyny, która skinęła głową.
Wyjęła z torebki telefon i wybrała czyjś numer. Po krótkiej rozmowie, rozłączyła się.
- Za chwilę ktoś przyjedzie – stwierdziła, ale dostrzegłem po wyrazie jej twarzy, że kłamie.
Była słabą kłamczuchą, ale najwidoczniej mój ojciec tego nie zauważył, bo skinął głową i udał się z nią do przedpokoju.
Postanowiłem trochę się zabawić, więc także założyłem buty.
- A ty dokąd? – spytał mnie John, gdy wychodziłem za dziewczyną.
- Odprowadzę ją – stwierdziłem, próbując aby zabrzmiało to szczerze.
Najwidoczniej udało mi się, bo ojciec pokiwał głową i zamknął za nami drzwi.
- Po co ze mną idziesz? Przecież mówiłam, że ktoś po mnie przyjedzie – brunetka odwróciła głowę, bo najwidoczniej zdawała sobie sprawę, że kłamanie, to nie jest jej najlepsza strona.
- Bzdura – stwierdziłem. – Nikt po ciebie nie przyjedzie, a ty nie chciałaś robić kłopotu Johnowi i dlatego skłamałaś.
Najwidoczniej zdziwiło ją, że tak łatwo się wszystkiego domyśliłem, bo stanęła na chwilę i przyglądała mi się zdziwionym wzrokiem.
- Nawet jeśli, to nie twój interes – burknęła ruszając dalej. – Wracaj do domu, albo czego tam chcesz. Masz przecież tyle ciekawych zajęć, nie musisz marnować swego drogocennego czasu, na odprowadzanie mnie do domu.
- Naprawdę? – spytałem zadziornie.
- Tak – odpowiedziała hardo, unosząc dumnie głowę do góry. – Do widzenia – odwróciła się i ruszyła przed siebie.
Miałem ochotę się roześmiać, ale zamiast tego, ruszyłem za nią zachowując między nami odpowiednią odległość.
Brunetka na początku szła spokojnym krokiem, ale kiedy tylko skręciła w jedną z bardziej ciemnych uliczek, przyspieszyła kroku owijając się szczelniej swetrem. W pewnym momencie, najwidoczniej dostrzegła, że ktoś za nią idzie, bo przyspieszyła jeszcze bardziej, oglądając się co chwilę za siebie. Kiedy ja również przyspieszyłem kroku, zaczęła prawie biec. Nie zastanawiając się ani chwili, zacząłem ją gonić. Mimo, że biegła tak szybko, jak tylko mogła, z łatwością udało mi się ją dogonić. Złapałem ją za rękę i odwróciłem ku sobie. Dyszała ciężko i patrzyła na mnie przerażonym wzrokiem, z lekko rozwartymi ustami. Zrobiłem krok w jej stronę i wtedy światło padające z pobliskiej lampy oświetliło moją twarz.
- Dylan? – otworzyła jeszcze szerzej oczy i zabrała rękę z mojego uścisku.
- Tak właśnie sama sobie radzisz? – spytałem unosząc jedną brew ku górze.
Dziewczyna przez chwile patrzyła na mnie pytająco, po czym zmrużyła oczy, gdy zrozumiała, o co mi chodzi.
- Bawi cię to, tak? – spytała, a ja pokiwałem twierdząco głową. – Ja się naprawdę bałam, a ty masz świetny ubaw. Jesteś…
- Tak, wiem. YGH! – naśladowałem jej głos, tupiąc przy tym nogą.
Dziewczyna wywróciła oczami, po czym ruszyła dalej, a ja za nią. Szedłem tuz obok niej, nie odzywając się ani słowem. Brunetka co chwilę spoglądała na mnie, ale o nic nie pytała. Domyślałem się, że bije się z własnymi myślami, dlaczego właściwie z nią idę.
- Dobra, dlaczego ze mną idziesz? – spytała w końcu, a ja zaśmiałem się pod nosem. – No i znowu to robisz! – oburzyła się.
- Ale co?
- Już ty dobrze wiesz – burknęła. – Naśmiewasz się ze mnie.
Roześmiałem się po raz kolejny.
- Jesteś zabawna, Soph – stwierdziłem, spoglądając na nią.
- Mówiłam już, jestem Sophie – oznajmiła zatrzymując się na chwilę i patrząc na mnie groźnie.
Nachyliłem się nieco nad nią.
- A ja już mówiłem, zostaje Soph – uśmiechnąłem się do niej figlarsko i ruszyłem dalej, wciskając ręce w kieszenie spodni.
Stanęliśmy na przystanku. Autobus nadjechał po kilku minutach. Drzwi się otworzyły, a dziewczyna zniknęła we wnętrzu pojazdu. Patrzyłem jak siada na siedzeniu, a kiedy drzwi już się zamykały, do głowy momentalnie wpadła mi pewna myśl. Bez chwili namysłu rzuciłem się do nich i wszedłem do środka. Podałem kierowcy banknot i usiadłem obok dziewczyny. Spojrzała na mnie zaskoczona.
- Po co wsiadłeś do tego autobusu? – spytała.
- Powiedzmy, że jadę na przejażdżkę.
- Przejażdżkę? – powtórzyła pytająco, ale nie odpowiedziałem.
Jechaliśmy autobusem, w którym oprócz nas, siedziała jakaś blond dziewczyna i dwóch nieco wstawionych kolesi.
Wpatrywałem się w obrazy za oknem, a dziewczyna co chwilę patrzyła na mnie ukradkiem.
- Bo się jeszcze zakochasz – zironizowałem, gdy spojrzała na mnie po raz kolejny.
Brunetka spuściła głowę, ale już po chwili znów na mnie spojrzała.
- Próbuję cię rozgryźć – stwierdziła przyglądając mi się.
- Szkoda twojego czasu – oznajmiłem ucinając w ten sposób rozmowę.
Autobus toczył się w głąb nocy, mijając pooświetlane domy i ciemne uliczki. Świat powoli układał się do snu.
Po kilkunastu minutach jazdy, Sophie wstała z siedzenia, a ja ruszyłem za nią w stronę wyjścia i wysiedliśmy razem na jej przystanku. Ruszyliśmy w dół ulicy. Na skrzyżowaniu dwóch, mało ruchliwych ulic, brunetka zatrzymała się.
- Chyba nie mieszkasz tutaj? – spytałem ironicznie, a ona zaprzeczyła głową.
- To już niedaleko, dalej dojdę sama – stwierdziła, co trochę mnie zdziwiło, ale postanowiłem się nad tym, dłużej nie zastanawiać.
- Jak chcesz – mruknąłem i ruszyłem w drogę powrotną.
- Dylan – zawołała mnie, więc odwróciłem się w jej stronę. – Jutro po szkole, ale tym razem u mnie. Nie pozwolę, żebyś kolejny raz się wywinął – oznajmiła, a ja roześmiałem się.
- Jak tylko sobie życzysz, Soph – burknąłem ironicznie, po czym odszedłem, zostawiając ją samą na skrzyżowaniu.   

***

Nie bardzo pamiętam co w nim było, także no... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz