sobota, 29 września 2012

Rozdział XII



Ciepłe promienie słoneczne otulały swoimi ramionami, zatłoczone ulice Largo. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach rześkiego poranka, pomieszany z odorem spalin, wydobywającym się z przejeżdżających samochodów.
Zmrużyłam oczy, chroniąc się w ten sposób przed natarczywym słońcem, gdy razem z Mattem skręciliśmy w ulicę, prowadzącą do naszej szkoły. Był to jeden z tych niewielu dni, kiedy szłam z nim ramię w ramię i zachowywaliśmy się jak normalne rodzeństwo, którym z całą pewnością nie byliśmy.
Kochałam brata z całego serca, ale przyglądanie się temu, jak marnuje sobie życie ciągłymi imprezami i zaliczaniem wciąż nowych panienek, nie należało do przyjemności.
Matt był wybitnie zdolny. Niemalże od urodzenia był świetnym graczem w football, koszykówkę i hokeja, ale zdawał się nie zawracać sobie głowy tym, że mógłby odnieść w sporcie jakiś sukces. Zupełnie, jakby w ogóle mu na tym nie zależało. Tak samo zresztą, było z nauką. Miał w miarę dobre oceny - rodzice zabiliby go, gdyby było inaczej - ale zdecydowanie stać go było na więcej. On jednak, jak w wielu dziedzinach, nie wykorzystywał swojej lekkości do uczenia się nowych rzeczy. Zdawało się, że na siłę chcę udowodnić wszystkim, a przede wszystkim rodzicom, że nie pójdzie w ich ślady tak, jak tego od niego wszyscy oczekiwali. To on miał przejąć po nich rodzinną firmę i stać się kolejną szychą w mieście. Ja miałam wyrosnąć na cudowną młodą damę, o wysokich wymaganiach, z idealnymi manierami i wianuszkiem, czekających na każde moje spojrzenie, mężczyzn.
Głupie, idiotyczne marzenia rodziców.
Spojrzałam na Matta, który od samego rana, zdawał się być w wyśmienitym humorze. Nie musiałam pytać, żeby wiedzieć jaki był tego powód. Doskonale zdawałam sobie sprawę, dlaczego nie poszedł na wczorajszą imprezę, której swoją drogą, do tej pory nie mogłam przeboleć.
– Udany wieczór, hm? – spytałam, choć doskonale znałam odpowiedź.
Matt spojrzał na mnie w taki sposób, w jaki miał to zwyczaj robić, gdy go na czymś nakrywałam. Jednocześnie uśmiechnął się w charakterystyczny dla niego - i podobno również dla mnie - sposób.
– Nawet bardzo – odparł, rzucając mi wyzywające spojrzenie. Od razu zrozumiałam, o co mu chodzi, ale sama nie potrafiłam się powstrzymać, przed zadaniem tego pytania.
– Która tym razem był tą szczęściarą? – Mój głos przepełniony był tak zauważalną ironią, że od razu pożałowałam własnych słów.
Matt tylko roześmiał się usatysfakcjonowany. Najwyraźniej właśnie tego oczekiwał. Abym go wypytywała, a przecież tego nie chciałam. Dawno zdążyłam przyzwyczaić się do tego, że prawie każdego tygodnia miał inną dziewczynę i że prawie zawsze, kończyło się to w ten sam sposób.
­– I tak jej nie znasz, więc... – Wzruszył ramionami i znów się roześmiał.
Postanowiłam nie drążyć dalej tematu, więc po prostu zamilkłam i zaczęłam przyglądać się mijanym przez nas ludziom. Tak się zapatrzyłam na słodką blondyneczkę o niebieskich oczach, idącą za rączkę prawdopodobnie ze swoim tatą, że nie zauważyłam, a właściwie nie usłyszałam, że ktoś podszedł do nas od tyłu. W pewnym momencie, po prostu poczułam czyjeś silne ramie na swoim barku i kiedy przekręciłam głowę, dostrzegłam uśmiechniętą twarz Terrence’a, który objął mnie i Matta w ten sam sposób, wchodząc jednocześnie pomiędzy nas.
– Witam moje ulubione rodzeństwo. Co tam? – zagadnął, zerkając to na mnie, to na Matthew.
Nic nie odpowiedziałam, bo przypatrywałam mu się zastanawiając, czego może od nas chcieć.
– Dlaczego cię wczoraj z nami nie było, Mattie? – spytał blondyn, spoglądając teraz na mojego brata, który tylko wzruszył ramionami. – Była świetna impreza. Swoją drogą, twoja siostra nieźle zabalowała – stwierdził i poklepał mnie po ramieniu.
Spojrzałam na niego zaskoczona. Matt przyjrzał mi się uważnie.
– Wiesz, że byliśmy na tej imprezie u Josha, prawda? – Ciągnął dalej Terrence, jakby w ogóle nie zauważył wymiany serii, specyficznych spojrzeń pomiędzy mną, a bratem. – Wyobraź sobie, że wczoraj wieczorem wziął sobie za cel, właśnie twoją siostrę i zabawiał ją cały czas. Swoją drogą, nie sądziłem, że umiesz tak tańczyć, Sophie.
Spojrzałam na niego z żądzą mordu w oczach. Po co w ogóle to mówił i to akurat przy moim bracie? A nawiasem, jak tańczyć?
– Ale tak właściwie – zastanowił się – wcale nie dziwię się Joshowi. Sophia wyglądała wczoraj naprawdę bombowo.
Z każdym kolejnym słowem, wydobywającym się z ust blondyna, Matt wyglądał na coraz bardziej zdenerwowanego. Wiedziałam, że lada chwila może rozpętać się piekło, więc postanowiłam interweniować.
– Terrence. – Spojrzałam na niego jednoznacznie, ale chyba nie zrozumiał mojej aluzji, bo tylko uśmiechnął się jak głupi do sera.
– Dla przyjaciół Terry, mała – powiedział i puścił mi oczko.
Westchnęłam.
– Okej. – Starałam nie zgłębiać się w sens w jego słów, chociaż od kiedy to ja właściwie należałam do jego przyjaciół? – W takim razie: Terry, daj spokój – oznajmiłam, a on spojrzał na mnie pytająco. – Po prostu odpuść i nie gadajmy o tym, okej?
– Nie wiem w ogóle, o co ci chodzi. Przecież impreza była udana, prawda? Zresztą – machnął ręką, którą ze mnie zdjął – jak chcesz. Jutro powtórka u was, ma się rozumieć? – Tym razem spojrzał na Matta, który jeszcze przez chwilę, przyglądał mi się badawczo, po czym skinął do blondyna w odpowiedzi.
Chwila moment. Czy on właśnie pokiwał twierdząco głową?!
– Jak to?! Robimy… Eee… To znaczy: ty robisz jutro imprezę, u nas w domu?! – zdziwiłam się, podnosząc głos.
Byłam zaskoczona. I zła. Nie wyobrażałam sobie kolejnej imprezy w towarzystwie całej paczki brata. A przede wszystkim, w towarzystwie Dylana. Cholera. Czemu wciąż o nim myślałam?
 – Tak. Czy to jakiś problem? – Matt przystanął, a ja poszłam w jego ślady.
Mierzyliśmy się wzorkiem przez dłuższą chwilę.
– Ekhm – odchrząknął Terry unosząc do góry ręce i zrobił kilka kroków w tył. – To wy sobie to załatwcie między sobą, a ja spadam. Na razie. – I już go nie było.
Założyłam ręce na klatce piersiowej i zaczęłam tupać nogą jak zawsze, kiedy byłam zdenerwowana. Matt uśmiechał się ironicznie, najwidoczniej chcąc mnie jeszcze bardziej zirytować.
– No? Masz coś powiedzenia? – spytałam, próbując nie wybuchnąć.
Denerwowało mnie to, że zachowywał się tak nieodpowiedzialnie. Czasem miałam wrażenie, że to ja jestem tą starszą z rodzeństwa i szczerze mówiąc, wcale mi się to nie podobało.
– Skoro już pytasz, to myślę, że zrobimy najlepszą imprezę jaką to miasto widziało – odparł, dumny z siebie.
– Jak to: zrobimy?! Chyba nie uważasz, że będę brała w tym udział! – wrzasnęłam, a kilka osób, przechodzących obok nas, spojrzało na mnie jak na wariatkę.
Matt posłał im przepraszające uśmiechy, a następnie pokiwał karcąco głową, patrząc na mnie.
– Przykro mi, ale najwidoczniej będziesz musiała, bo rodzice zgodzili się zostawić nas samych na te kilka dni ich wyjazdu, tylko pod takim warunkiem, że ty, będziesz nadzorowała mnie. Swoją drogą, to trochę dziwne, skoro to ja jestem starszy, ale niech im będzie – uśmiechnął i chciał objąć mnie ramieniem, ale w porę się cofnęłam.
– Nie zgadzam się na żadną imprezę! Chyba też mam jakieś prawo głosu, skoro to ja nadzoruję ciebie, hm? – Malutka nadzieja, zagościła w moim sercu na ułamek sekundy, ale chłopak zgasił ją jednym, ironicznym uśmieszkiem.
– Nie bardzo, bo widzisz: to ciągle ja, jestem twoim starszym bratem.
Zmrużyłam oczy i zagryzłam zęby, oddychając ciężko.
– Chciałaś coś jeszcze dodać? – spytał, nie przestając się uśmiechać.
Zamiast potraktować go ciętą ripostą, rzuciłam tylko, wyrażające całą moją opinię na ten temat, krótkie „nie” i ruszyłam pędem do szkoły, nie chcąc patrzeć na tego idiotę, ani chwili dłużej.

Tego dnia, w sali gimnastycznej śmierdziało potem bardziej, niż zwykle. Mogło to być spowodowane dwoma rzeczami. Albo tym, że na dworze było wyjątkowo gorąco, nawet jak na Florydę, albo dlatego, że pan Jablonsky był w beznadziejnym humorze od samego rana i z każdej kolejnej grupy uczniów, wyciskał siódme poty.
Dodatkowo, głowa rozbolała mnie akurat, przed samym wuefem i naprawdę nie miałam najmniejszej ochoty na żadne ćwiczenia. Wiedziałam jednak, że panu Jablonsky’emu nie warto wchodzić w drogę, toteż grzecznie przebrałam się w krótkie, bawełniane spodenki oraz czarną bluzkę i powędrowałam z resztą grupy do sali.
– No i jak tam głowa? – Vee usilnie starała się związać w koński ogon swoje niesforne, sięgające nieco za linie ramion, włosy.
Jęknęłam w odpowiedzi, na co ona uśmiechnęła się pocieszająco.
Usiadłyśmy na trybunach, czekając na rozpoczęcie się lekcji. Do dzwonka pozostało jeszcze kilka minut, które postanowiłam spożytkować na gromadzeniu sił, na kolejną godzinę istnej męczarni. Oparłam głowę o oparcie plastikowego krzesełka i zamknęłam oczy, chcąc się nieco odprężyć. Próbowałam wyobrazić sobie, że jestem na zielonej łące, wśród pachnących kwiatów i zapachu świeżo skoszonej trawy. Próby te, przychodziły mi jednak z wielkim trudem, bo nadal czułam okropny zapach potu, rozprzestrzeniający się dookoła mnie.
– O cię kurcze pieczone. – Vee szturchnęła mnie łokciem w brzuch tak mocno, że aż jęknęłam z bólu.
Posłałam jej groźne spojrzenie, ale zupełnie bezskuteczne, bo wpatrywała się w coś jak w obrazek i nawet mnie nie zauważyła.
– Chyba trafiłam do nieba – wydukała, oblizując mimowolnie usta.
Poszłam w jej ślady i kiedy spojrzałam w kierunku, w którym patrzyła, dostrzegłam nikogo innego, jak mojego, jakże wkurzającego, braciszka. Otoczony garstką kumpli, wszedł na salę w samych(!) krótkich, granatowych spodenkach, białą koszulkę niosąc w ręce. Oczy wszystkich dziewcząt znajdujących się w pomieszczeniu skierowały się ku niemu, a po chwili, kiedy założył koszulkę przez głowę, niemal słyszałam ten pomruk niezadowolenia, roznoszący się echem po sali.
– Jego to chyba do reszty porąbało – stwierdziłam i tym razem to Vee posłała mi karcące spojrzenie.
Wzniosłam oczy ku niebu, pytając samą siebie, czym zasłużyłam na to wszystko, ale w odpowiedzi dostałam tylko, kolejną porcję przeszywającego bólu głowy.

Pogwizdując pod nosem, z rękami wciśniętymi w kieszenie granatowych, sportowych spodenek, wkroczyłem do sali gimnastycznej, dziarskim krokiem. Miałem wyjątkowo dobry humor, a na dodatek czekała mnie godzina wuefu, czyli jedynej lekcji w tej parszywej szkole, na którą jako tako miałem ochotę chodzić. Gdy do tego wszystkiego, przypomniałem sobie finał wczorajszej imprezy, nie potrafiłem przestać się uśmiechać.
Tak pogrążyłem się w swoich przemyśleniach, że nie zauważyłem idącej naprzeciwko mnie osoby, na którą nieszczęśliwie wpadłem. Oboje upadliśmy na podłogę z hukiem, przykuwając tym samym wzrok większości osób zgromadzonych na sali.
– Przepraszam, nie zauważyłam cię. – Usłyszałem przed sobą zachrypnięty głos mojej ofiary i wtedy uniosłem do góry spojrzenie, aby na nią spojrzeć.
Osobą tą, ukazała się dziewczyna o rudawych, niedbale splecionych w warkocz, włosach i charakterystycznym spojrzeniu, które gdzieś już kiedyś widziałem. Po chwili namysłu, przypomniało mi się, skąd ją znam. Siedziała przede mną na biologii i za każdym razem, kiedy nauczycielka o coś ją pytała, oblewała się, tak dorodnym rumieńcem, że jej twarz dorównywała, niemalże kolorowi jej włosów.
– Nie, to ja przepraszam. Zamyśliłem się. – Podałem jej rękę, ówcześniej sam wstając.
Spojrzała na mnie zaskoczona, najwidoczniej nie spodziewając się po mnie takiego gestu. Prawdę mówiąc, sam się sobie dziwiłem, ale jakimś dziwnym sposobem, zrobiło mi się tej dziewczyny po prostu żal i zechciałem jej pomóc.
– Wszystko w porządku? – spytałem, kiedy już wstała i stanęła naprzeciw mnie.
Skinęła głową, uśmiechając się niemrawo.
­– Bez moich okularów nic nie widzę. Jestem prawie ślepa – powiedziała bez ogródek, na co odpowiedziałem jej uśmiechem.
– To też po części moja wina – stwierdziłem, a ona spuściła wzrok na swoje znoszone trampki. – Na pewno nic ci nie jest?
– Na pewno, dzięki – uśmiechnęła się po raz kolejny, po czym nerwowo założyła pasemko włosów za ucho. – No to… Cześć.
Odeszła szybkim krokiem, a ja dopiero wtedy dostrzegłem, że prawie wszyscy przyglądali się tej scenie. Wzruszyłem ramionami i ruszyłem dalej przed siebie, kiedy dostrzegłem, siedzącą na trybunach Sophie i jej koleżankę, Veronicę. Te dwie, również mi się przyglądały, ale o ile ta druga była najwidoczniej zaciekawiona, o tyle Sophie wyglądała tak, jakby nie była zachwycona tym, że znalazłem się w tym samym pomieszczeniu, co ona. Dodatkowo, najwidoczniej cierpiała na ból głowy, gdyż masowała skronie palcami. Czyżby była to konsekwencja wczorajszej imprezy? Szczerze mówiąc, nie chciało mi się w to wierzyć, bo te kilka drinków, którymi ją uraczyłem nie mogło pociągnąć za sobą, aż takich konsekwencji. No i z tego co wiedziałem, opuściła imprezę niedługo po tym, jak razem z Heather udaliśmy się na górę.
Ruszyłem w ich stronę, nie przestając się uśmiechać. Dziewczyny patrzyły na mnie wyczekująco, a dodatkowo Soph wyglądała tak, jakby dręczący ją ból głowy nasilał się, z każdym moim krokiem. Ach, jak ja działam na te kobiety.
– Witam drogie panie – skłoniłem im się nisko, co poskutkowało wymianą zdziwionych spojrzeń między nimi.
– Dobrze się czujesz? – spytała Sophie i znów zaczęła masować skronie okrężnymi ruchami.
Musiałem to przyznać. Mrużąc nos w charakterystyczny dla niej sposób, z włosami, niedbale spiętymi w koński ogon, wyglądała naprawdę uroczo. Do tego ta czarna, obcisła bluzeczka i krótkie spodenki, zdecydowanie podkreślały wszystkie atuty jej figury. Miała zgrabne, opalone niemalże na czekoladowo nogi, smukłe ramiona i kusząco wystające obojczyki. Za każdym razem, gdy widziałem ją choćby w takim wydaniu, zastanawiałem się, jak to jest możliwe, że nie ma przy niej żadnego faceta. Bo tego, że kręciło się ich koło niej cała masa, byłem prawie pewien.
– Znakomicie. Za to ty wyglądasz jakbyś za chwilę miała mnie zabić – zauważyłem, a ona utwierdziła mnie w tym, prychając w odpowiedzi. – Co jest, czyżbyś miała kaca?
Veronica przyglądała nam się z uwagą i dziwnym wyrazem twarzy. Nigdy nie zrozumiem kobiet.
– Nie jestem tobą, żeby upijać się na każdej imprezie – odparła, mrużąc przy tym oczy.
Ciekawe w takim razie, na ilu takich imprezach była?
Uśmiechnąłem się pod nosem, bo znając Soph, odpowiedź była niemalże oczywista.
– Hm, skoro mowa o imprezie: dlaczego tak szybko z niej wczoraj uciekłaś? ­­– spytałem, opierając ręce na biodrach.
Dziewczyna przez chwilę popatrzyła na mnie tak, jakby nie wiedziała co odpowiedzieć, a następnie podeszła bliżej, stając zaledwie kilkanaście centymetrów ode mnie. Zaskoczyła mnie swoim zachowaniem, więc przez chwilę wpatrywałem się w nią, bez słowa.
– Nie twój zakichany interes. Zresztą – prychnęła. – Wczoraj jakoś cię to nie interesowało, kiedy udałeś się na piętro z długonogą blondynką, mam rację? – Była ode mnie o głowę niższa, a mimo to, stała naprzeciw mnie tak pewna siebie, jakbym był małym chłopcem.
Roześmiałem się, nagle zdając sobie z czegoś sprawę.
– Czy ja słyszę żal w twoim głosie, Soph? – Uniosłem do góry jedną brew, nie przestając się uśmiechać. Zrobiłem krok w jej stronę tak, że teraz stykaliśmy się ciałami. – Czyżbyś była zazdrosna?
Zmrużyła oczy jeszcze bardziej i chciała mnie odepchnąć, ale powstrzymałem ją, łapiąc za nadgarstki. Próbowała się wyrwać, ale na marne. Jej przyjaciółka stała z boku, przyglądając nam się z otwartą buzią.
– Już się uspokoiłaś? ­– spytałem po chwili, nadal nie puszczając jej rąk.
– Puść mnie! – warknęła, znów się ze mną szamocząc.
– Puszczę, jak mi powiesz, dlaczego jesteś na mnie taka zła. Naprawdę chodzi ci o Heather i o to, co z nią wczoraj robiłem? – spytałem nieco rozbawiony, a ona pokręciła przecząco głową, ale jakoś mało przekonująco.
Spojrzała mi przez ramię i zastanowiła się chwilę.
– A ta dziewczyna, Betty?! – Wskazała ruchem głowy miejsce, gdzie kilka minut wcześniej wpadłem na rudowłosą. – Tą skromną i cichą dziewczynę, też zamierzasz zabrać na jakąś chorą imprezę tylko po to, żeby zostawić ją na pastwę jakiegoś napalonego kumpla?! – Jednym zwinnym ruchem wyrwała się z mojego uścisku, ale była to też po części moja wina, bo na jej słowa stanąłem jak wryty.
– O czym ty mówisz? – spytałem, patrząc jak rozmasowywuje nadgarstki.
Oddychała szybko i płytko. Kilka dodatkowych pasemek wysunęło jej się z kitki, opadając wprost na jej twarz.
– Już mówiłam: to nie twój interes. Wczoraj dałeś mi wyraźnie do zrozumienia, co o mnie myślisz więc najlepiej, po prostu w ogóle zostaw mnie w spokoju – warknęła i szybkim krokiem odeszła w stronę nauczyciela, który dokładnie w tym momencie zjawił się w sali.
Spojrzałem pytająco na Veronicę, ale ona tylko wzruszyła ramionami, najwidoczniej nie mniej zaskoczona niż ja, po czum ruszyła za przyjaciółką.

Stałam zaledwie o krok od pana Jablonsky’ego, ale wcale nie zwracałam uwagi na to, co mówił. Byłam tak wściekła, że nie słyszałam niczego, prócz przyspieszonego bicia własnego serca. W uszach mi szumiało, a do tego ten rozsadzający ból głowy, który nie dawał mi się skupić na niczym konkretnym.
Byłam też trochę zła na siebie. Za to, jak się przed chwilą zachowałam względem Dylana i przede wszystkim za to, że pozwoliłam mu, doprowadzić się do takiego stanu. Faktycznie, miałam mu trochę za złe to, jak potraktował mnie zeszłego wieczora, ale chyba nie aż tak, żeby się z nim szarpać i to na oczach wszystkich. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, ale jakimś dziwnym sposobem, ostatnio coraz częściej w jego obecności zachowywałam się, co najmniej dziwnie.
– Anderson, a ty czego tak tutaj stoisz?! Nie słyszałaś, co kazałem wam zrobić?! – Nawet nie zauważyłam kiedy pan Jablonsky stanął nade mną wielki, jak góra i patrzył na mnie groźnie.
Rozejrzałam się i zdałam sobie sprawę, że wszyscy dobrali się już w pary, a to oznaczało tylko jedno. Zapasy.
– Rusz tyłek i dołącz do pana Rettino – nakazał, nie pozostawiając mi wyboru.
Ruszyłam w stronę Dylana, który, o dziwo, tym razem nie uśmiechał się ironicznie, a zamiast tego, przyglądał mi się uważnie.
Czyżby nadal myślał nad tym, co mu powiedziałam? Zresztą, nie miało to żadnego znaczenia.
Normalnie, pewnie nie byłabym zadowolona z takiej formy ćwiczeń, ale byłam tak zła, że miałam najzwyklejszą w świecie ochotę, wyładować swój gniew. W tym momencie cieszyłam się, że kilka lekcji wcześniej, pan Jablonsky dołączył mnie właśnie do Dylana, bo mogłam teraz wyładować swoją złość właśnie na nim.
Stanęłam naprzeciw niego, ale żadne z nas przez dłuższą chwilę się nie odezwało. Pan Jablonsky kazał nam ćwiczyć obalanie przeciwnika tak długo, aż każdej osobie z pary uda się to znakomicie. Domyślałam się, że w moim przypadku może to się okazać wyjątkowo trudne, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że Dylan ćwiczył kiedyś zapasy przez dłuższy czas.
– No co jest, Anderson? Atakuj. – Nauczyciel najwidoczniej wziął sobie mnie, za główny cel swoich docinek, dzisiejszego dnia.
Wzięłam głęboki oddech, po czym ruszyłam na Dylana. Zbyt niepewnie, jak się okazało, bo z łatwością unieruchomił mój prawy nadgarstek, którym zamierzałam go obezwładnić. Z łatwością powalił mnie na ziemię, przygniatając tym samym swoim ciałem.
Normalnie, jak jakieś deja vu, pomyślałam.
– Anderson, postaraj się – nakazał pan Jablonsky, a ja posłałam mu groźne spojrzenie, którego oczywiście nie zauważył. Czasem zdawało mi się, że ten facet ma zdolność zauważania tylko takich spojrzeń, jakie mu odpowiadają.
– Możesz już ze mnie zejść? – spytałam, gdy zadałam sobie sprawę, że Dylan nadal na mnie leży i przygląda mi się badawczo. Przez myśl przemknęło mi, czy się aby nie rozmazałam, ale zaraz skarciłam się za to w myśli.
– Naprawdę ktoś się wczoraj do ciebie przystawiał? – spytał nagle Dylan, ale bez cienia ironicznego uśmiechu.
Próbowałam go z siebie zrzucić, ale na marne. Czy ten chłopak miał nieskończone pokłady siły?
Jęknęłam, nie mając już więcej siły na szarpanie się z nim.
– Nawet gdyby, to co cię to interesuje, hm? ­– Uśmiechnęłam się ironicznie. – Czyżbyś uważał, że masz prawo decydować o życiu każdej dziewczyny w tej szkole? Heather już ci nie starcza?
Cień uśmiechu pojawił się na ustach chłopaka.
– Czemu znów do niej wracasz? Zaraz pomyślę, że naprawdę jesteś zazdrosna.
Prychnęłam, choć było to nie lada wyzwaniem, w pozycji w jakiej się znajdowałam.
­– No tak, oczywiście. Przecież zazdrosna o ciebie, jest każda dziewczyna w tej szkole, prawda?
Tym razem uśmiechnął się tak, jak jeszcze nigdy w mojej obecności. Zrobiły mu się dołeczki na policzkach, a w oczach rozbłysły iskierki. Podniósł się ze mnie i pomógł mi wstać.
– Od kiedy to zrobiłaś się taka zgryźliwa, co? – spytał zadziornie, ale wciąż z uśmiechem.
Zastanowiłam się chwilę. Faktycznie, miał rację stałam się zgryźliwa. Pyskowałam, rzucałam cięte riposty i łatwo wpadałam w gniew. Ale byłam taka zawsze czy tylko dziś?
– Od kiedy poznałam ciebie ­– burknęłam i wróciłam na swoją wcześniejszą pozycję.
Dylan stał naprzeciwko, w wyzywającej mnie do walki pozie. Moją głowę rozsadzał okropny ból, ale wypełniało mnie nowe uczucie: chęć zemsty. Zapragnęłam tym razem z nim wygrać, niemalże za wszelką cenę. Czułam, że ostatnio dzieje się ze mną coś złego i musiałam to zatrzymać, a takie wyładowanie gniewu, uznałam za, swego rodzaju, oczyszczenie.
– No, Anderson! Powalisz go w końcu kiedyś? Do roboty! – Pan Jablonsky wrzasnął mi niemal nad uchem, ale tym razem zignorowałam nawet to, że znów się do mnie przyczepił.
Pędem ruszyłam na Dylana, w głowie obmyślając pokrótce jakąś taktykę. Chłopak znów chciał złapać mnie za nadgarstek, ale zrobiłam zwinny unik i pchnęłam go do tyłu. Zachwiał się nieco, ale już chwilę później w pewien, wręcz nadprzyrodzony, sposób podciął mi nogi i powalił na plecy z takim impetem, że uderzyłam głową o twardą podłogę. Poczułam przeszywający ból głowy, usłyszałam świst wylatującego ze mnie powietrza, a potem… Zapadła ciemność.

***
Taka tam atmosfera trzymająca w napięciu... ;P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz