sobota, 29 września 2012

Rozdział VIII



Szkolna stołówka była miejscem, gdzie łatwo można było rozpoznać, kto jest kim i jakie miejsce zajmuje w naszej szkole. Choć to dziwne, szkolna stołówka w naszej szkole wyglądała dokładnie tak, jak te, które pokazują w filmach o zbuntowanej młodzieży. Wchodząc tutaj, od razu wiedziałeś, kto jest kim. Nie było mowy, żeby ktoś siedział przy innym stoliku, niż zawsze. Tutaj każdy miał swoje miejsce. To było jak, nigdy nie spisana, a jednak znana dobrze każdemu, umowa, której wręcz trzeba było przestrzegać.
- Nie rozumiem, jak w ogóle mogą, dawać coś takiego uczniom do zjedzenia. To powinno być karalne. – Vee wskazała na tacę, którą trzymała. Coś, co oficjalnie nosiło nazwę kotletów mielonych, wyglądało jak lepka papka, którą ktoś już wcześniej przeżuł i wypluł.
Wzruszyłam ramionami, patrząc na, w miarę świeże, warzywa leżące na mojej srebrnej tacy.
Veronica westchnęła.
- No, tak. Nie moja wina, że ze mnie taka mięsożerna dziewczyna – burknęła, a ja tylko się uśmiechnęłam.
Ruszyłyśmy między rzędami stolików, przy których uczniowie zajęci byli swoimi sprawami. Nikt nie zwrócił na nas szczególnej uwagi, ale byłyśmy już do tego przyzwyczajone. Nie byłyśmy jakimiś kujonkami, ani odepchniętymi od społeczeństwa dziewczynami, ale nikt wolał nam nie podpadać. Byłam w końcu siostrą tego Matta, który miał tych kumpli, a którzy nie uznawali czegoś takiego, jak negocjacje czy rozmowy. Wystarczyło ich jedno spojrzenie i jasne było, o co chodzi.
- O Boże. – Spojrzałam na przyjaciółkę, która zatrzymała się z otwartą buzią, usilnie się w kogoś wpatrując.
Powiodłam wzrokiem za jej spojrzeniem i dostrzegłam stolik, przy którym siedział Matt, Terry, Tyler, Dylan, Heather i jakieś dwie, tlenione blondynki, których imion nie znałam, prawdopodobnie przyjaciółki Heather. Jednym słowem, cała śmietanka towarzyska.
- Twój brat wygląda strasznie seksownie w tej białej polówce. – Brunetka mimowolnie oblizała wargi, nie spuszczając wzroku z Matta.
Przewróciłam oczami. No dobrze, może faktycznie wyglądał całkiem korzystnie, ale żeby aż tak? To przecież tylko mój brat. Ot kręcone, ciemne włosy, czekoladowe oczy i uśmiech, który rzadko widział światło dzienne. A jednak, większość, jak nie wszystkie dziewczyny w szkole, wzdychały na jego widok, modląc się chociaż o jedno, głupie spojrzenie. Vee nie była wyjątkiem. Odkąd tylko się zaprzyjaźniłyśmy, odkąd pierwszy raz przyszła do mojego domu i wpadła przez swoją nieuwagę na Matta, ochlapując go przy tym gorącym kakaem, zaczęła się dziwnie zachowywać w jego obecności. Nagle polubiła deskorolkę, koszykówkę, zaczęła interesować się markami samochodów, no i wolała spędzać czas w naszym ogrodzie, kiedy Matt grał z kumplami w rugby, zamiast oglądać ze mną filmy w moim pokoju. Od tamtego czasu minęły ponad dwa lata, a jej obsesja na punkcie mojego brata, nadal nie minęła. Zdążyłam się już dawno przyzwyczaić, a jednak, czasem nadal dziwiłam się, co ona takiego w nim widzi.
- Usiądźmy z nimi. – Zaproponowała, ruszając w tamtą stronę.
Otworzyłam szeroko oczy i zachłysnęłam się powietrzem. Czy ona powariowała?
- Zgłupiałaś?! Nie ma mowy! – Złapałam ją za rękę i pociągnęłam do tyłu.
- Czemu?
- Bo nie! Chcesz, to idź sobie sama. Proszę bardzo, nie ma sprawy. Ja usiądę tam, gdzie zawsze. – Oznajmiłam poważnie, ruszając w stronę naszego ukochanego, pustego stolika, tuż przy drzwiach.
Brunetka rzuciła w stronę Matta tęskne spojrzenie.
- Sophie, proszę cię. Sama tam nie pójdę – oznajmiła ponurym głosem.
Już ja znałam te jej sposoby, na przekonanie mnie do czegoś.
- Niby czemu? Przecież już nieraz zagadywałaś do chłopaków jako pierwsza, czemu tym razem nie możesz?
Sky westchnęła. Faktycznie, to ona zawsze zagadywała do chłopaków, zdobywała ich numery telefonów, zapraszała ich na randki. Potrafiła nawet sprawić, żeby chłopak, który mi się podobał, zagadał do mnie. Vee nigdy nie miała problemu z flirtowaniem z płcią przeciwną. Zawsze udawało jej się poderwać tego, kogo chciała. Ale z Mattem było inaczej. W jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób, za każdym razem, gdy z nim rozmawiała, mówiła coś głupiego lub robiła coś, czego później musiała żałować. Przy Macie traciła całą pewność siebie, wszystkie fajne teksty zastępowały idiotyczne żarty, a sztuczki flirtowania zdawały się odchodzić w niepamięć. Gdy Matt był w pobliżu, Vee zdawała się tracić cały zdrowy rozsądek. Ta, zawsze wygadana, pewna siebie, zawsze mająca na języku jakąś ciętą ripostę, Veronica Sky odchodziła w niepamięć, ustępując miejsca zakompleksionej, nieśmiałej brunetce, przyjaźniącej się z siostrą obiektu swoich westchnień.
- Bo Matta nie znam – stwierdziła.
Prychnęłam.
- Gadaliście kilka razy.
- Tak, wtedy gdy przepraszałam za oblanie go kakaem. Sophie, daj spokój. Czemu nie chcesz tam usiąść? Nie chcesz mi pomóc? – spytała, przybierając na twarz najżałośniejszą, na jaką ją było stać, minę.
Spojrzałam ponad jej ramieniem na stolik, przy którym siedziało towarzystwo wzajemnej adoracji. Dylan spojrzał w naszą stronę i napotykając moje spojrzenie, uśmiechnął się prowokująco. Heather powiodła za jego spojrzeniem i dostrzegając mnie, złożyła na ustach swojego chłopaka soczysty pocałunek, dając mi ostentacyjnie do zrozumienia, że nie mam tam czego szukać.
- Sophieeee. – Vee była już bliska błagania mnie na kolanach.
Przewróciłam oczami.
- Dobra, chodź. – Pociągnęłam ją za sobą w stronę stolika, przy którym siedział, między innymi, mój brat.
Stanęłyśmy przed nimi, ale nikt, oprócz Dylana i Heather, zdawał się nas nie zauważać.
- Ekhm. – Odchrząknęłam, a oczy wszystkich siedzących zwróciły się na mnie i moją przyjaciółkę. – Możemy się dosiąść? – spytałam.
Terry zakrztusił się colą, którą właśnie pił z puszki, a blondynki zachichotały.
- To chyba nie jest najlepszy pomysł – stwierdziła Heather, a reszta potaknęła. Dylan tylko mi się przyglądał.
- Właśnie, mamy już komplet – stwierdziła jedna z przyjaciółek blondynki, uśmiechając się do mnie sztucznie. Pomijając fakt, że przy stoliku stały jeszcze trzy wolne krzesełka.
- Jesteś tak głupia Lilly, czy tak ślepa, że nie widzisz tych wolnych krzeseł? – spytał, Matt posyłając jej ironiczny uśmieszek.
Blondynka spaliła raka, spuszczając głowę w dół.
- Lil ma rację. Jest nas tu wystarczająco dużo. I tak Terry gada za trzech i już nie słyszę własnych myśli. – Heather ostentacyjnie złapała się za skronie, naśladując ból głowy, a Terence posłał jej urażone spojrzenie.
- Oh, to ty w ogóle myślisz? – spytał Matt, a Tyler wybuchnął śmiechem, jednak zaraz się opanował, napotykając gniewne spojrzenie blondynki. – Wybacz Heather, ale nie będziesz nami wszystkim rządziła, a dziewczyny mogą usiąść.
Stojąca obok mnie Veronica, westchnęła, ale tak, aby tylko ja mogła ją usłyszeć.
- Bo ty tak mówisz? – zdenerwowała się Heather.
- Czy ktoś ma coś przeciwko? – Matt spojrzał kolejno na Tylera i Terrego, którzy pokręcili przecząco głowami. – Dylan?
Odważyłam się spojrzeć na bruneta, który do tej pory nie spuszczał ze mnie wzroku. Przez chwilę zapadła cisza.
- Niech siadają – powiedział w końcu.
Heather posłała mu urażone spojrzenie, ale zbył to gestem ręki. Zajęłyśmy miejsca przy stole. Veronica usiadła, jak się łatwo domyślić, obok Matta, a ja zajęłam miejsce przy niej, naprzeciwko Dylana co, szczerze mówiąc, średnio mi odpowiadała, szczególnie biorąc pod uwagę, że ciągle nie spuszczał ze mnie wzroku.
- Vee… Vee. – Szturchnęłam ją w pewnym momencie łokciem, przerywając tym samym, beztroskie wpatrywanie się w mojego brata.
- Hm? – mruknęła, rozmarzona.
- Czy ja jestem gdzieś brudna? No wiesz, na twarzy? – spytałam tak cicho, aby tylko ona mogła mnie usłyszeć.
- Nie, a co?
- A, nie. Nic, nic. Nie ważne. – Machnęłam ręką, wracając do picia mojego pomarańczowego soku.
Veronica wzruszyła ramionami i powróciła do podziwiania profilu mojego brata.

Od samego początku, pomysł siadania z nimi nie wydawał mi się dobry. Ba! Wiedziałam, że to istne samobójstwo, a teraz, z każdą chwilą coraz bardziej utwierdzałam się w tym przekonaniu. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Nawet Vee, która zajęta była wpatrywaniem się w Matta jak w jakiś obrazek. Zdawało się, że wszyscy zapomnieli o mojej obecności. Wszyscy, oprócz jednej osoby, o której to akurat ja wolałabym zapomnieć. Dylan co chwilę kopał mnie pod stolikiem, a gdy patrzyłam na niego pytającym wzrokiem, robił taką minę, jakby nie wiedział, o co mi chodzi. Z początku myślałam, że może faktycznie robi to przez przypadek, ale po półgodzinie, kiedy już zaczynały boleć mnie nogi wiedziałam, że nie jest to zwykły zbieg okoliczności. Nie miałam zielonego pojęcia w co on pogrywa, ale miałam tego serdecznie dość.
Wstałam od stolika i zabierając swoją torbę, ruszyłam w stronę wyjścia ze stołówki, nic nikomu nie mówiąc. Prawdę mówiąc, nikt nawet nie spostrzegł, że odeszłam, toteż nie sądziłam, że muszę się komukolwiek tłumaczyć. Veronice wysłałam esemesa, w którym napisałam, że musiałam gdzieś pilnie wyjść. Wiedziałam, że nie będzie zła, w końcu była zajęta wzdychaniem do mojego brata.
Szłam korytarzem w stronę swojej szafki. Za kilka minut kończyła się przerwa, a następną lekcją była matematyka, na którą lepiej było się nie spóźniać. Pani McCain była dobrą nauczycielką, ale bardzo surową kobietą, która przestrzegała zasad, jak żaden inny nauczyciel w tej szkole. Wystarczyło zrobić jedną rzecz nie tak, jak oczekiwała i można było pogodzić się z faktem odpytywania co lekcja.
 Usłyszałam czyjeś krzyki więc odwróciłam się, by sprawdzić skąd dochodzą. Dylan ze znudzoną twarzą, zmierzał w moim kierunku. Heather, która szła tuż za nim, gestykulowała rękami i najwidoczniej, robiła chłopakowi jakąś awanturę. Zaczęłam się zastanawiać, jak to możliwe, że nawet w takiej chwili, ze złością wymalowaną na twarzy, wygląda olśniewająco. Wręcz, nieziemsko. Proste, blond włosy, spadały miękko na jej ramiona, a nieskazitelna cera, nie miała prawa nawet zabłyszczeć. Do tego była nieprawdopodobnie zgrabna i wyglądała, jak rasowa modelka. Ciuchy, które zawsze były tymi, z najnowszych kolekcji, idealnie podkreślały jej figurę i uwydatniały zalety, których swoją drogą, miała całe mnóstwo. Nie byłam zdziwiona, że Dylan z nią chodzi. Każdy normalny chłopak w tej szkole, chciałby chociaż wybrać się z nią na randkę. Jedynie nie rozumiałam, jak ktoś taki jak on, nie dbający zupełnie o innych, może spotykać się z dziewczyną, która na głównym względzie, ma siebie.
Dylan, idący do tej pory zupełnie obojętny na gadaninę dziewczyny, odwrócił się w jej stronę, z miną tak zdegustowaną, jakiej nie widziałam jeszcze, u nikogo. Powiedział coś do niej, na co ta tylko zmrużyła oczy, ale nic nie odpowiedziała, a w zamian za to, odeszła pewnym siebie krokiem. Brunet wpatrywał się przez chwilę w jej pośladki, po czym odwrócił się i ruszył dalej w moją stronę.
Odwróciłam się szybko, aby nie przyłapał mnie na tym, że przyglądałam się ich małej kłótni. Schowałam książki od chemii i próbowałam zamknąć szafkę, ale na marne. Ta, jak na złość, najwidoczniej się zacięła. Uderzałam ręką jak najmocniej się dało, ale szafka i tak, nie chciała się domknąć. I właśnie wtedy, silna ręka śmignęła tuż obok mojej twarzy, domykając z hukiem metalowe drzwiczki. Odwróciłam się w stronę jej właściciela, przywierając plecami do szafek.
- Niedobrze. Już sobie beze mnie nie radzisz. – Ten drwiący uśmieszek, znów pojawił się na jego twarzy.
Przewróciłam oczami i chciałam go najzwyczajniej w świecie ominąć bez słowa, ale złapał mnie za nadgarstek.
- Co? – spytałam, zła.
- A jakieś dziękuje? W końcu pomogłem ci z tym żelastwem – stwierdził, wciąż nie puszczając mojej ręki.
Zastanowiłam się przez chwilę, próbując wymyślić jakąś dobrą odpowiedź, aby tylko szybko go zbyć. Nie miałam ochoty na rozmawianie z nim, nie miałam siły na kolejne głupie dogryzki.
- Kopałeś mnie pod stołem, ale teraz mi pomogłeś. Powiedzmy, że jesteśmy kwita. – Uśmiechnęłam się ironicznie, po czym wyrwałam rękę z jego uścisku i ruszyłam w stronę klasy. On jednak, najwidoczniej nie zamierzał odpuszczać, bo dogonił mnie i zatarasował mi drogę. Mogłam albo spróbować go ominąć, co zapewne skończyłoby się tym, że z kimś bym się zderzyła, albo stać w miejscu i czekać na to, co powie.
Westchnęłam bezsilna.
- Dobra, czego chcesz? – spytałam, a on zrobił nieco zdziwioną minę. – Tylko mówię od razu, jeśli chcesz znów się ze mnie ponabijać, to sobie daruj, bo nie jestem dzisiaj w humorze.
Patrzył na mnie przez chwilę, po czym się uśmiechnął. Tak normalnie, bez cienia kpiny. Tak, jak jeszcze nie widziałam.
- Co?
- Dlaczego sądzić, że chcę się z ciebie ponabijać? – Ostatni wyraz powiedział naśladując mój głos, ale postanowiłam to zignorować.
- Bo zawsze to robisz? – bardziej stwierdziłam, niż spytałam.
- A nie przyszło ci do głowy, że robię to z jakiegoś powodu? – Uniósł do góry jedną brew, przyglądając mi się badawczo.
- Niby jakiego? – Spytałam, opierając dłoń na biodrze.
Uśmiechnął się po raz kolejny. I znów, gotowa byłam stwierdzić, że był to szczery uśmiech. Przysunął się do mnie, robiąc krok do przodu i w jednej chwili, jego twarz znalazła się kilka centymetrów od mojej. Nasze ciała stykały się w kilku miejscach, a ja poczułam jak cała krew napływa mi do twarzy sprawiając, że robię się czerwona, jak dorodny burak.
- Właśnie dlatego – szepnął, przejeżdżając kciukiem po moim policzku. Poczułam, jak moje serce przyspiesza trzykrotnie, a nogi robią się jak z waty. – Te różowe policzki są takie słodkie. Uroczo się rumienisz.
Jeszcze przez chwilę stałam jak słup soli, wpatrując się tępo w jego czekoladowe tęczówki. Po chwili jednak, odzyskałam panowanie nad swoim ciałem i zbierając w sobie całą siłę, odepchnęłam go od siebie, po czym ruszyłam przed siebie.
- I do tego ta agresywność. Sexy! – krzyknął za mną, a kilka osób spojrzało w naszą stronę, zaciekawionych.
Miałam ochotę zawrócić i go zabić. Resztkami sił powstrzymałam się, aby tego nie zrobić.
- Daj mi spokój! Odczep się ode mnie raz na zawsze! – Wściekła, odwróciłam się, aby napotkać jego rozbawione spojrzenie.
- Hej, ale prawie uwierzyłaś, że chce cię pocałować – stwierdził, nie przestając się uśmiechać.
Zmrużyłam tylko oczy i nie chcąc dłużej z nim rozmawiać prychnęłam, po czym odwróciłam się, aby odejść. Odprowadzał mnie jego śmiech.

Siedziałam w klasie, usilnie próbując skupić się na tym, co omawiała pani McCain. Starałam się notować wszystko, o czym mówiła, ale Vee skutecznie mi to uniemożliwiała. Jej usta zdawały się nie zamykać, a kolejne słowa dotyczące mojego brata, wypływały z nich z prędkością światła.
- A wtedy on spytał, czy chcę chusteczkę, aby wytrzeć tę plamę. Rozumiesz? Moja nieostrożność po raz pierwszy się opłaciła! – Veronica, aż pisnęła ze szczęścia, co doprowadziło do rzeczy najgorszej z możliwych. Ciemne, prawie czarne oczy pani McCain, skierowały spojrzenie ku nam. I w zupełności nie było to spojrzenie ostrzegawcze, a jedno z tych, które mogą zabić, przy dłuższym kontakcie.
- Veronico Sky. – Ton głosu pani McCain nie wróżył nic dobrego i gdybym była na miejscu przyjaciółki, wybiegłabym z sali. Byłoby to bardziej rozważne, niż pozostanie na miejscu. – Całą lekcję gadasz jak najęta. Spoglądałam już na ciebie kilka razy wierząc, że może się opamiętasz, ale najwidoczniej nie masz takiego zamiaru, bo już po chwili mówisz dalej.
Z każdym kolejnym słowem nauczycielki, Vee zdawała się kurczyć coraz bardziej na swoim krześle.
- Nie mam w takim razie innego wyboru, jak usadowić cię w osobnej ławce. Ale ponieważ nie ufam ci na tyle, żeby przesiadać cię dalej, niż do drugiej ławki, w której siedzisz, to Sophia będzie musiała to zrobić. – Pani McCain rozejrzała się po sali, najwidoczniej szukając dla mnie dobrego miejsca. Jej ciemne spojrzenie błądziło pomiędzy ławkami, aż padło na tą, przy której wolne było jedno miejsce. – Sophio, przesiądź się proszę do Dylana.
Jęknęłam, mając nadzieję, że nikt tego nie słyszał. Spojrzałam przez ramię na chłopaka, który już uśmiechał się na to, co miało mnie czekać.
- Czy muszę? – odważyłam się spytać.
- Co to ma znaczyć?! – Nauczycielka posłała mi surowe spojrzenie. – Oczywiście, że musisz. Veronica musi siedzieć sama, a Dylanowi przyda się twoja pomoc. No już, nie mamy całego dnia.
Spojrzałam na Vee, z mordem w oczach, na co ona posłała mi nieme przepraszam. Wiedziała, że będzie musiała mi za to zapłacić i bynajmniej, nie miała to być wyrozumiała kara. Zabierając ze sobą swoje rzeczy, ruszyłam na koniec sali do ławki, w której siedział Dylan. Przemykałam pomiędzy ławkami mając wrażenie, że wszyscy uśmiechają się do mnie kpiąco. Zupełnie, jakby naśmiewali się z mojego nieszczęścia.
Klapnęłam na krześle obok chłopaka i schowałam głowę w ramionach, opartych o ławkę. Miałam ochotę zniknąć, wyparować. Jęknęłam do siebie, opierając głowę o brudny blat.
- Też się cieszę, że cię widzę – zironizował Dylan, a ja spojrzałam na niego wrogo, mrużąc przy tym oczy.
- Wiedz, że już wolałabym siedzieć z dużym Teddym, niż z tobą – stwierdziłam i spojrzałam w prawo. Rudzielec ważący pewnie około stu kilo, właśnie dłubał sobie w nosie wcale się z tym nie kryjąc. Zdawać się mogło, że jest już blisko dowiercenia się do samego mózgu. O ile taki w ogóle posiadał.
- Fuj. – Dylan zdawał się być naprawdę rozbawiony zaistniałą sytuacją. – Muszę ci się strasznie podobać, skoro jesteś gotowa, aż do takich poświęceń, aby tylko ze mną nie siedzieć.
Spojrzałam na niego ze złością.
- Narcyz z ciebie, wiesz? Wyobraź sobie, że nie koniecznie podobasz się wszystkim dziewczynom. I żebyś wiedział, w ogóle nie jesteś w moim typie. A do tego ten drwiący uśmieszek. Zwykły pajac z ciebie! – Zdenerwowałam się, chyba nieco zbyt głośno.
Pani McCain patrzyła na mnie unosząc do góry brwi. Ciekawa byłam, ile z mojej interesującej wypowiedzi usłyszała.
- Sophio, co się tam dzieje? – spytała, a oczy wszystkich w klasie zwróciły się w naszą stronę.
Czułam, jak moje policzki przybierają bordowego odcienia.
- Ja… Ja… Bo… - jąkałam się, nie mogąc złożyć w głowie żadnego, mądrego zdania.
- Sophie tylko mi coś tłumaczyła. To moja wina – stwierdził Dylan, patrząc na nią bez mrugnięcia okiem.
Nauczycielka najwidoczniej uwierzyła w jego słowa, bo skinęła głową.
- Dobrze, ale następnym razem rób to ciszej, Sophio – nakazała i odwróciła się z powrotem w stronę tablicy.
Spojrzałam na Dylana rozdziawiając przy tym szeroko buzię. Oczy prawie wyszły mi z oczodołów i już niedługo, mogłabym je zbierać z brudnego blatu. Chłopak tylko zaśmiał się widząc moją reakcję.
- Zaskoczona? – spytał, choć doskonale wiedział, że byłam więcej niż zaskoczona. Mnie dosłownie wryło w ziemię. – Oh, nie pozwolimy przecież, żeby znów cię przesadzono. – Powoli odgarnął pasemko moich włosów za ucho, ale na jego twarzy widziałam cień uśmiechu.
- Jesteś beznadziejny – stwierdziłam i znów schowałam głowę w dłoniach.


Nie miałam najmniejszej ochoty na kolejną lekcję gry na pianinie. Doskonale wiedziałam, co się z tym wiąże. Wiedziałam, że pewnie znów na Niego wpadnę, a nie miałam na to siły. Lekcja matematyki sprzed kilku godzin, była dziennym limitem czasu, jaki mogłam z nim wytrzymać jednego dnia.
Powolnym krokiem doszłam do drzwi i stanęłam na niewielkim ganku. Ten maleńki domek zawsze wydawał mi się uroczy. W przeciwieństwie do mojego miejsca zamieszkania, miał w sobie coś magicznego i przytulnego. Zawsze zazdrościłam ludziom, którzy mogli cieszyć się, taką niewielką posiadłością.
Zapukałam w białe, poobdrapywane tu i ówdzie, drzwi. Czekałam chwilę, ale nikt nie otwierał. Kiedy miałam już sobie pójść, usłyszałam krzyki dochodzące z wnętrza. Dwa głosy mieszały się ze sobą, przeplatane różnymi emocjami. Nacisnęłam na klamkę i weszłam do środka. To nie była moja sprawa, ale coś nieuzasadnionego zmusiło mnie, abym tam weszła. Stanęłam w korytarzyku i przez chwilę nasłuchiwałam.
- Już o tym rozmawialiśmy. Masz znaleźć sobie pracę! – Pan Rettino zdawał się ledwo panować nad głosem.
- Nie obchodzi mnie, co tam sobie znowu wymyśliłeś. Nie będę szukał żadnej, pieprzonej pracy! Jeśli tak bardzo chcesz, to proszę bardzo, sam mi ją znajdź, ojczulku! – W głosie chłopaka słyszałam złość przeplataną z goryczą.
Po moich plecach przeszedł zimny dreszcz. Wzięłam głęboki oddech i po kilku krokach znalazłam się w niewielkim pomieszczeniu, służącym za salon. Chude plecy mężczyzny stojącego kilka kroków przede mną drgały, jakby płakał. Ale tego nie robił. Ciszę przerywały tylko przyspieszone oddechy dwóch mężczyzn.
- A ty co tu robisz?! – Dylan stojący w drugim końcu pokoju, patrzył na mnie ze złością. Na mnie, albo na ojca stojącego kilka kroków przede mną.
Pan Rettino odwrócił się szybko w moją stronę i spojrzał na mnie zaskoczony.
- Sophio, już przyszłaś? – Szybkim ruchem ręki starał się, niezauważalnie zetrzeć łzę, błąkającą się w kącikach jego oczu.
- Tak, już piąta – starałam się, aby mój głos brzmiał naturalnie. Tak, jakbym przed chwilą wcale nie nakryła ich na kłótni.
- Naprawdę? – Mężczyzna spojrzał na swój stary, zabytkowy zegarek na przetartym, skórzanym pasku. Próbował udawać, że nic się przed chwilą nie stało.
- Co z tego?! Nie wiesz, że nie wchodzi się do czyjegoś domu bez pukania? – Dylan przeniósł swój atak z ojca na mnie. Miałam wrażenie, że kurcze się pod jego krzykiem.
- Dylan! – Ojciec spojrzał na niego srogo, ale on zdawał się tym w ogóle nie przejmować.
Przełknęłam ślinę, modląc się, aby nie drżał mi głos.
- Pukałam – stwierdziłam twardo, patrząc mu prosto w oczy. Zdawało mi się, że wyraz jego twarzy minimalnie zelżał. A może tylko mi się zdawało? – Ja przepraszam. Wiem, że to nie moja sprawa, ale słyszałam fragment waszej… Rozmowy i myślę, że mogę…
- Pomóc?! – Brunet roześmiał się gardłowo. – Przestań bawić się w dobrą ciocię, co?
Ojciec tylko zmroził go spojrzeniem.
- Przepraszam Sophio, że musiałaś to słyszeć. Nie masz się czym przejmować, damy sobie radę, a teraz chodźmy ćwiczyć. – Pan Rettino najwyraźniej wstydził się tego, co przed chwilą usłyszałam. Widziałam po jego twarzy, że to wszystko bardzo go dotyka. Było mi go szkoda.
- Ale ja naprawdę chciałabym i sądzę, że mogę pomóc – powiedziałam z naciskiem, patrząc wprost na Dylana. Po chwili jednak, przeniosłam wzrok na jego ojca. – U mnie w pracy jest jedno wolne miejsce. Właśnie poszukują kogoś, kto byłby chętny i nadał się do tej pracy. Sądzę, że Dylan mógłby spróbować.
W oczach mężczyzny zabłysnęły iskierki nadziei. Jego syn wpatrywał się we mnie przenikliwie.
- To bardzo miło z twojej strony. Dylan na pewno spróbuje. – Spojrzał na syna, surowo.
Brunet przez chwile wpatrywał się prosto we mnie, ale udało mi się wytrzymać to spojrzenie.
- Niech ci będzie – burknął w końcu, po czym wyszedł z pokoju.

***
Prawie nic z niego nie pamiętam. Oo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz